http://www.test.rowery650b.eu/images/stories/imprezy/bm%20bielawa%202012/DSC_4876.JPG

O tegorocznej edycji w Bielawie, ponoc w najstarszych górach Europy, krążyły ciekawe opinie. Wiele osób twierdziło, że będzie to najtrudniejszy Grabek 2012. Z jednej strony to „tylko” BM, więc ciężko się przestraszyć, z drugiej doskonale pamiętam, co działo się ze mną na kondycyjnej Wiśle przy 30*C

Mateusz Nabiałczyk

No właśnie...w Bielawie wcale nie miało być chłodniej i to właśnie tego najbardziej się bałem...do tego stopnia, że nawadniałem się wybitnie gorliwie przed samym startem, a do kieszeni wziąłem dwie saszetki izotonika, bo woda średnio wchodzi, a izotonika z bufetów BM nie polecam największemu wrogowi.

Po ostatnich cyrkach odzyskałem 1. sektor, na końcu którego ustawiłem się z Jacem. Rzecz jasna nie miałem zamiaru rwać za nim. Przede wszystkim dlatego, że bym się zagotował po 30min i znowu byłby nabiał...na miekko. Plan był jechać z Dejvem, który szybko odnalazł mnie na trasie. Początkowo szło elegancko, zmienialiśmy się na przodzie, choć trzeba przyznać, że dużo przebijania ku frontowi nie było. Tętno idealnie na progu. W pewnym momencie Dejv zaczna nieco mocniej dociskać. Postanawiam go puścić i jechać swoje tym bardziej, że znowu doświadczyłem drgawek, a rozciągający podjazd zdawał się nie mieć końca. Poza drobnymi przecinkami miał jakieś 15km! Masakra. Standardowo ludzie zaczęli puchnąć nim minęła pierwsza godzina. Nie zmienia to faktu, że znowu historia się powtórzyła – na każdym zjeździe lecę wyraźnie wolniej, niż bym mógł. Czy jedyna słuszna taktyka na BM to jechać w trupa, a później walczyć o życie?

DSC_4876

(fot: Elżbieta Cirocka)

Słońce jest bezlitosne. Picie z bidonów ucieka w tempie ekspresowym. Pod koniec pierwszego ciągu podjazdów bufet i tankowanie. Ludzie kompletnie nie ogarniają przez co jest nerowo, a mnie mijają wszyscy ci, którzy skutecznie blokują na zjazdach. No trudno. Dejva już nie ma na horyzoncie, mnie zaczynają parzyć stopy. Z czasem ból się nasila, ale bez skrajności. Nagle okazuje się, że widać charakterystyczną wieżyczkę na Wielkiej Sowie...a myślałem, że podjazd poleci od Orła. W sumie cieszę się, bo nadmiaru mocy dziś nie czuję...jak się później okazuje, radość trwa dość krótko.

Zaczyna się szutrowy zjazd z Sowy, lokales ostrzega mnie, że ślisko. Po chwili jedzie górski ambulans do kolesia, który ponoć konkretnie się wyłożył. Gdy do niego dojeżdzamy, tamci są już na miejscu. Zjazd leci dalej, a wraz z nim choć krzta chłodu opływającego powietrza. Trafiają się ciekawsze momenty, gdzie trzeba się bardziej skupić, czego raz nie robię i wybieram stronę, która kończy się jazdą wąskim parapetem i skokiem przez kończącą go dziurę. Jest to jedna z tych chwil, kiedy mam świadomość, że w trakcie rywalizacji robię rzeczy, które nieco przekraczają moje codzienne zdolności.

IMG_7967Jest miło, bo nie trzeba za dużo pedałować, trasa wiedzie przez przyzwoite szlaki i nagle co?! Lewy nawrót 90* i dobrze mi znany podjazd pod Orła. Ała. Na szczęście nie ciśniemy pod samiutką Sowę po raz kolejny, a odbijamy zielonym (jak dobrze pamiętam) w prawo. Nigdy tamtędy nie jechałem, przede mną pusto a tu nagle trawiasta hopka do wybicia. Mijam ją bez skoku w dośc pokraczny sposób. Im dalej, tym ciekawiej. Coraz bardziej w dół, więcej kamieni. Doklejam do grupki ludzi lecącej gęsiego. W momencie, gdzie jest  już grubo, a jak na standardy BM to istny hardkor czlowiek przede mną zaczyna hamować tak mocno, że nie jestem w stanie uniknąć wpadnięcia w niego. Raz się udaje, ale po chwili powtórka i aby nie pokazać mu potencjału niszczycielskiego 85kg kładę się na bok. Próbuję ruszyć, ale jest to dość trudne, bo na trasie robi się bardzo gęsto. W efekcie tracę szansę na łyknięcie fajowej agrafki. Może widowiskowego pivota na raz bym nie zrobił, ale po prostu szkoda. Dalej już podjazdy i zjazdy są dzielone mniej więcej po równo przy czym co jakiś czas trafia się przyzwoity skos...oczywiście w górę. Sił coraz mniej, Tankowanie na każdym bufecie. Pozycja subiektywnie bez rewelacji, gdzieś na tyłach pierwszej 50, ale do agonii mi daleko, więc jestem optymistą tym bardziej, że na trasie mamy mnóstwo akuratnych zjazdów. Niezbyt trudnych technicznie, ale i relatywnie bezpiecznych. Powoli do przodu. Po minięciu paru osób jadę sam. Gdy na zjeździe miga mi jakaś postać cel wydaje się być prosty – dogonić. Jak się później okazuje, jest to miejscowy na fullu. Mimo wszystko go doganiam, ale jak się później okazuje, cierpi na tym tylna opona. Pompowanko i ruszam dalej. Po chwili na podjeździe czuję, że tył coś pływa. Znowu zeszło...chwilę jadę, ale gdy licznik pokazuje 4km/h, a ludzie odjeżdżają, stwierdzam, że nie ma to sensu. Pompka po raz 2. Okazuje się, że wentyl się jakoś dziwnie zalepił i nie idzie wtłoczyć powietrza. Co mi pozostaje? Jakieś 7-8km do mety, a ja na półkapciu. Podjazdy byle na zaliczenie z siodła, zjazdy niczym baletnica. Mimo wszystko raz dobijam. Ludzie mijają mnie jadąc w dół 2x szybciej mimo, że jeszcze niedawno stękałem, że blokują. Szczęście, że powietrze nie schodzi dalej. Wreszcie meta. Koniec.

(fot: Piotr Rasztar)

Miało być dobrze...i było. 66/351. Jechałem na testowym Mondrakerze, źle nie szło, ale nawet bez defektu nie dopchałbym się raczej do pierwszej 30, co było moim celem. Cóż pozostaje? Przede wszystkim wrócić do roweru i za miesiąc winno być lepiej.

Jak maraton? Trasa super, były naaawet prysznice, a mnie więcej do szczęścia nie potrzeba. Piękny dzień.