DSC_8155

Znowu w góry! Tylko jakoś tak bez przekonania, co do radości, bo ponoć zeszłoroczna odsłona była co najwyżej średnia. Z drugiej strony organizator zapowiedział poprawę i gwarantował zadowolenie...po Kluszkowcach uwierzyłem na słowo.

Mateusz Nabiałczyk

Cały tydzień praktycznie nie jeździłem, więc jakoś tak do końca nie byłem pewien swego, ale z drugiej strony i tak...o co ty walczysz. Jedno jest pewne – byłem w pełni zregenerowany.

Jeszcze przed startem z Gliwic złapaliśmy opóźnienie. Marek przekonywał nas, że wyrobimy się i na miejscu będziemy przed 10, ale jakoś nie chciało się nam wierzyć...jeszcze te bramki na A4.

Szczęśliwie okazało się, że dojechaliśmy w tempie ekspresowym i na spokojnie mogliśmy się gotować na bój. Rozgrzewka 30min, kiedy ja ostatnio tyle robiłem...

Ustawiamy się do sektorów i powoli ruszamy przed siebie. Bez ognia, bo start lotny, ale szczerze mówiąc spodziewałem się niższego tempa. Oczywiście dzieje się to, czego się obawiałem – miszczofie z dalszych sektorów pchają się do przodu na wszelkie możliwe sposoby. Po co? I tak spuchniecie. Dejv i Angus odjechali mi już dawno, ja jadę swoje, co na dziś oznacza powolne rozkręcanie tempa i nastawienie na to, że najwięcej zyskam na końcu bez zbędnego przepychania i nerwów. Nim kończy się pierwszy, acz rzeczywiście długi podjazd, miszczofie powoli zaczynają odpadać skutecznie rwąc peleton i zmuszając mnie do hamowania. Zaczynam żałować, że nie pocisnąłem od samego początku, bo tuż za rozjazdem dystansu Mini przed oczami maluje się piękny, acz niepokojący widok – chudy singiel pod górę. I rzeczywiście...tempo wycieczkowe, miszczofie walczą o życie, chociaż tragedii i tak nie ma...no, ale chciałoby się jechać szybciej. W sumie nie ma tego złego, bo będzie jeszcze gdzie zużyć zaoszczędzone siły. Gorzej jest na zjazdach i technicznych sekcjach, gdzie wyprzedzić albo się nie da, albo za mało mam odkręconą korbę (tę w głowie). Tych strat już nie da się nadrobić "później". Trasa, to piękna przeplatanka trudniejszych sekcji usianych kamieniami, z których każdemu co jakiś czas ucieka tylne koło, szerszych szutrówek i typowych, rynnowych zjazdów. Może trochę za dużo "autostrad", ale to już mój przesadyzm. Jest fajnie, jak na BM to szał. Tempo regularnie podkręcam, ale jak to ze mną bywa, podjazdami to ja za wiele nie nadrobię. Mimo wszystko noga elegancko podaje, przede mną jeszcze 20km, więc pełen luz.

Sięgam po bidon...ojej, nie ma. A jadąc do Piechowic mówiłem chłopakom, że przed sezonem myślałem, że co chwilę będę je gubił, tymczasem na razie 0 strat...no to mam. Za zakrętem sięgam po drugą sztukę, ale zaczyna trzepać rowerem, w prawej łapie bidon i kiera. Ani napity, ani kiery dobrze nie trzymam, a prędkość rośnie...zatrzymuję się przednim hamplem, piję, wsadzam bidon i elegancko ruszam dalej. Normalnie szczyt bezpieczeństwa i roztropności.

Zaczyna się dużo szybkich zjazdów po równiutkiej trasie. Lecę sobie 55km/h, jak spada poniżej 50, to dokręcam i tak w kółko...aż tu nagle z zaskoczki PSSST. Nie mijają 2 sekundy i jadę na feldze. Tylny Ralf rozcięty. Próbuję pompować, mleko nie ogarnia, jedynie siura na wszystkie kierunki. Liczę na cud i nie przestaję dociskając dłonią, bo i tak nie mam dętki...przecież ja kapci nie łapię, no nie?

Proszę ludzi o dętkę, ale kto ci sie zatrzyma z 50km/h, żeby pomóc? Schodzę poniżej zakrętu, gdzie są mniejsze prędkości. Po jakichś 15min zatrzymuje się koleś, pyta czy chcę dętkę. No szok. Usiłuję ściągnąć oponę...dobrze powiedziane, usiłuję. Łyżki brak, imbusem tylko robię dziurę w taśmie do bezdętki. Nie wiem, czy to zdrętwiałe ze zjazdów ręce, zmęczenie ogólne, nerwy? W międzyczasie słyszę od kilku osób podobny tekst – „ooo, będziesz miał o czym pisać”...no dzięki. Po 10min dostaję łyżkę, za którą jestem serdecznie wdzięczny, ale gorsza być nie mogła. Chuda, nieporęczna. Pięknie musiało to wyglądać – cfaniak Nabiałczyk, ma wszystko do wymiany dętki, a nie umie! Dosłownie zrywam oponę z felgi...srać opaskę, i tak do wymiany. Później długo męczę się z wsadzeniem opony nazat. Około 50min od defektu juuuuuż jadę. Chyba zatrudnię się w F1 na Pit Stopie. Jadę delikatnie jak nigdy. Na podjazdach próbuję cisnąć, ale co z tego...nogi się zastały, odmawiają posłuszeństwa. Odpuszczam całkowicie, byle dojechać. Za ostatnim bufetem mija mnie jadący giga Czarnota...ja mam 13km/h, on jakieś 15. Pełen luzik, normalnie chłop jest tak pewny swego i przewagi, jaką wypracował, że aż niemożliwie.

Jadę za nim, ludziska myślą, że jam 2. na giga i go gonię...hyh. Szybko wyjaśniam sprawę i zaczynają mnie traktować, jak swojego : - ) Końcowe zjazdy turlam się w tempie współjadących, obok co jakiś czas przelatuje ktoś z giga. Muszę przyznać, że to, co oni wyprawiają z automatu, po prostu mnie zdumiewa. Widzę, jak wiele mi brakuje do polskiej elity, szczególnie pod względem techniki na zjazdach.

DSC_7955DSC_8155

Na metę wpadam po ponad 3h. Lokata 253/411 open, a wypruty jak nigdy. Bogatszy w doświadczenia doprowadzam siebie i rower do porządku, oddaję pożyczone fanty.

Trasa świetna, trochę za dużo łatwych zjazdów, na których prędkości przekraczały 50km/h, ale przyznaję, że nie były jakieś niebezpieczne ze względu na swą zdradliwość. Techniczne fragmenty miodzio. Jeśli takie trasy staną się rutyną, to BM zyska w oczach uczestników coś, czego nie da się kupić. Tym bardziej, że pozostałe kwestie są już na najwyższym poziomie...poza bufetami. Woda jak z kałuży, izotonik to deszczówka o posmaku przeterminowanego izo.

Jeszcze jedna kwestia, która wyniknęła na mecie – nr 27, zawodnik Eski zwany rodowo Werdą/Wardą. Stary chłop strzelił z pięści na trasie jakiegoś kolesia. No żenada. Co najlepsze – recydywista piętnowany przez G. Golonkę, znany przez M. Grabka. Sprawa została zgłoszona, na co ponoć pan Maciej...zamiótł sprawę pod dywan, czego pewnym potwierdzeniem jest cenzura na forum.

Kolo startuje z 1. sektora, zapewne pojawi się na kolejnych edycjach...cytując klasyka „wiecie, co z nim zrobić...”. Co ja o tym myślę? Szkoda słów. Swoją drogą też niezła reklama dla całej drużyny Eski...