O cyklu Szuter Master informowaliśmy Was w lipcu. Trzy imprezy, w trzech odległych miejscach Polski oferujących zgoła różne warunki do ścigania. Ale łączy je "klient docelowy" - entuzjasta gravelowy, którego żywym przykładem jest piszący te słowa.
Artur Drzymkowski
Do Białego Niedźwiedzia w Smolnikach, gdzie znajdowała się baza zawodów, docieram w swoim stylu na 40 minut przed startem. Przy rejestracji próbuję nieśmiało zrejterować na krótszy dystans wymówkami, „że pada, … że zimno …”. Ale zostałem błyskawicznie sprowadzony do pionu przez Krzyśka i Piotra obiecujących świetną szybką trasę i rozpogodzeniem. Więc grzecznie poszedłem się przygotować.
W prawym górnym rogu, widać leżący rower i jego właściciela, autora tejże relacji ;)
Trochę się guzdrałem, więc gdy wszyscy ustawiali się na linii startu, ja dramatycznie próbowałem nakleić swój numer startowy. Na szczęście znalazłem pomocną dłoń i z naklejoną 3’ką i okrzykiem na ustach: „Jeszcze JA!” ruszyłem na trasę.
Pierwsza 50’cio kilometrowa pętla minęła mi dość szybko, ponieważ jechałem ponad swoje możliwości, o czym lojalnie informował mnie pulsometr świecąc wszystkimi diodami na czerwono. Spowalniały mnie tylko powalające pejzaże Suwalszczyzny.
Takimi widokami można było karmić oczy na całej 100 kilometrowej trasie ułożonej na kształt trójlistnej koniczyny.
Poratowałem się na bufecie ciastkami z izotonikiem i poleciałem dalej pilnować swojej 5’tej pozycji. Na tej części trasy ocieramy się trój-styk granic jadąc odcinkami Green Velo. Jest pięknie i pusto.
Kameralne imprezy mają tę ogtomną zaletę wysokiego prawdopodobieństwa że załapiesz się na świetnych zdjęciach. Na Szuter Master są to dodatkowo zdjęcia "w pięknych okolicznościach przyrody ... i niepowtarzalnych" :D
W tegorocznym Covidowym sezonie, wszystkie imprezy sportowe cierpią z powodu braku kibiców. Suwalski Szuter Master, jednakowoż miał ich setki w postaci krów wypasających się wzdłuż trasy. Większość z nich jednak była dość powściągliwa (przynajmniej z stosunku do mojej osoby), ale jedna, tuż przed jednym z podjazdów padła na kolana z podziwu. A może chodziło o to, że na kolanach mogła sięgnąć do świeżej trawy pod drutem ogrodzenia? Cóż, ciężko orzec ;) Na drugim bufecie, czekały na nas specjały suwalskie: sękacz i podpiwek.
Klęczącej z podziwu dla zawodników krowy nie mam na zdjęciu, ale za to jest byk, wielki, z żółtymi kolczykami i nonszalanckim "przewodnikiem" ;)
Dalej nasza szuter-masterowa trasa pokrywała się z trasą zawodów w stylu TRI, gdzie pływanie było w kajakach po jeziorze Hańcza (tak, to te najgłębsze w Polsce), jazda na rowerach mtb i jedynie bieganie było zgodne z kanonem. Dzięki temu dzieleniu się suwalskimi szutrami, zyskaliśmy niechcący kilku kibiców. Końcówka trasy wydała mi się najbardziej wymagająca. Singiel nad jeziorem, trzeba było jechać czujnie.
Kraftowe piwo ze specjalną etykietą Szuter Master, pasta, komentarze "na gorąco" i można zaczynać regenerację ...
A ostanie podjazdy robiłem już z buta, wyrzucając sobie, że nie wziąłem na poważnie przedstartowych ostrzeżeń organizatorów, że szosowe przełożenia mogą być zbyt twarde. W końcu jednak docieram na metę, utrzymując swoją 5 pozycję. Koniec wyścigu to w przypadku Szuter Master początek imprezy. Zaczynamy od pasta party, żeby skończyć przy grillu ze świetnymi przekąskami i piwem :)
Objaśniam co zdjęcie obrazuje: te zawijasy to marokańskie kiełbaski z baraniny, te proste to wegańskie parówki, zawinięte w sreberko to ziemniaki. Wszystko oczywiście za chwilę ląduje na grillu. W tle widać wygłodniałych, którzy za sekundę się na wszystkie te specjały rzucą ;)
Jako że jestem zwolennikiem twierdzenia że jeden obraz może zastąpić 1000 słów to polecam zobaczenia wszystkich zdjęć autorstwa Piotra Chachaja dostępnych na http://szutermaster.pl/ .Uroda terenów po których krążyliśmy dzięki Szuter Master, jest wprost ostentacyjna ;)
Mnie już dawno na tym zdjęciu nie ma niestety. A idealnie ono podsumowuje całą imprezę Szuter Master. Przyjemnie spędzony czas od momentu startu po chwilę uwiecznioną na nim.
To już koniec, krótkiej relacji z mojej pierwszej imprezy gravelowej. Bardzo żałuję, że nie mogłem być na pierwszej edycji w Iwoniczu Zdroju. Jeśli jesteście ciekawi jak było tam, to Michał z EPIC TRIPS NO HUGS świetnie oddał koloryt tej imprezy.
Zdjęcia: Szuter Master