Patrząc na mój przypadek, łatwo poznać, kiedy nadchodzą jakieś zawody. Tydzień poprzedzający start zawsze ambitnie jest wypełniony większą ilością treningów. Pewnie moja forma nie szybuje aż tak bardzo w górę, jak bym tego pragnął, ale jak wiemy - wszystko siedzi w głowie.
Bartosz Bidas
Niedziela, dzień startu, właśnie zaczynam sobie uświadamiać, że moja wczorajsza teza nie do końca była trafna - nie udaje się poskromić niedyspozycji zdrowotnych. Dochodzę do wniosku, że kiedyś ludzie aż tak mocno nie przejmowali się swoim stanem zdrowia i jakoś żyli, więc zestawienie: choroba, deszcz, maraton za pewne i mnie nie zabije. Następstwem mojej mało odpowiedzialnej decyzji jest pojawienie się na miejscu startu.
Zdając sobie sprawę, że na tym maratonie nie wykręcę swojego życiowego wyniku, z pokorą ustawiam się na końcu stawki pierwszego sektora. 3,2,1 start i poszli. Zaledwie po 500 metrach morderczego tempa z językiem na wierzchu, zastanawiam się, czy udział w tych zawodach był aby dobrze przemyślaną decyzją. Oczywiście, że tak. Wróćmy do ścigania. Pierwsza prosta to przejazd po mokrej, luźnej nawierzchni, której właściwości takie jak lepkość, można było obserwować na powiększających swój rozmiar oponach. Ostry zakręt w prawo i piękny błyszczący asfalt. Prędkość na liczniku oscyluje w okolicach 50km/h, na horyzoncie widać zbliżające się rondo. Cezary ostrzegając na starcie o słabej przyczepności ubrudzonych opon, jakby przewidział co zaraz nastąpi. Część peletonu gryzie glebę, więc ja grzecznie wybieram wjazd na rondo od tej drugiej, jakby płynniej jadącej strony. Nareszcie kończy się asfalt. W końcu coś widać, a nie tylko pióropusze deszczowych strug lecących z kół osób poprzedzających. Wjeżdżamy na szerokie leśne dukty, przeplatane co i raz większymi łachami piachu. Tutaj też widać, jak niektórzy chcą być szybsi od swoich rowerów i przeskakują przez kierownik.
Po jeszcze kilku kilometrach zostaję sam, lepsi odjechali do przodu, a ja nie mam aż tyle sił, by ich gonić. Trasa z każdym kilometrem staje się nieco bardziej wymagająca. Interwałowe odcinki, bardziej strome, piaszczyste i kręte zjazdy, wąskie single z gęstymi drzewami, gdzie trzeba nieźle lawirować, żeby się trwale nie wpisać w krajobraz. Taki rozwój sytuacji i to, że nie jadę w tłumie uczestników bardzo mi odpowiada. Zawsze lubiłem jazdę na krawędzi i dodatkowe dokręcanie z górki, więc i teraz sobie nie żałowałem. Kilka razy byłem w opresji, bo przyczepność dwucalowych łysiejących opon Michelin Wild Race'R Advanced Ultimate z rocznym stażem nie jest idealnym wyborem na mokre i grząskie podłoże, jednak mimo wszystko nie przekonam się do innych opon.
Dalej dojeżdżam do bufetu, standardowo go omijam - mój przesadny perfekcjonizm w połączeniu z pesymistyczną wizją, że np. ktoś we mnie wjedzie, bądź na bufecie już nic nie będzie , sprawia, że zawsze jestem wyposażony we własny prowiant - camelbak z izotonikiem, bidon z wodą i 2 żele. Klasyka. W okolicach 30 km dojeżdżamy do sekcji błota i torfowisk Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. O dziwo nie jadę już sam. Nie myślcie, że dogoniłem czołówkę, to inni sukcesywnie doganiali mnie. Na niewielkim odcinku, gdzie błoto było naprawdę głębokie, organizator porozrzucał płachty sklejki, które z założenia miały pomagać w przeprawie wodnej. Jednak mini korek jaki się tam utworzył, popchnął mnie ku decyzji, żeby spróbować przebić się przez grzęzawisko. Wessany, momentalnie staję w miejscu, „zwilżam” sobie buty w błocie, następnie grzecznie wracam na wspomniane wcześniej, jakże mądre udogodnienia. Dojeżdżając do kolejnej strefy bufetowej przypominam sobie, jak bardzo zazdroszczę po każdym maratonie innym uczestnikom wybitnych zdjęć, na których się znaleźli, łapiąc w locie rozbryzgującą się we wszystkie strony wodę. Szybko podejmuję decyzję- ja też, ja też chcę.
Nabierając prędkości, żeby był lepszy efekt, chwytam izotonika w locie. O dziwo bez problemu złapałem plastikowy kubek, pewnie inaczej by było, gdybym nie miał co pić. Ostatnia część maratonu to urokliwy przejazd utwardzonymi singlami wzdłuż brzegu rzek. Tabliczka 5 km do mety sprawia, że postanawiam nieco przyspieszyć. Do mety dojeżdżamy w grupce kilku osób. Mimo, iż pod względem ogólnego czasu pewnie z nimi przegrałem, to bezapelacyjnie sam finisz należał do mnie. Ostatecznie melduje się na 20 miejscu w kat. M2, 59 w Open i 10 w generalce. Mazowsze jest jedynie namiastką prawdziwego MTB, jednak ten maraton na długo pozostawi bardzo pozytywne wrażenia w mojej pamięci.