Sponsorem czwartej edycji Poland Bike Marathon 2014 była literka „D”. „D” jak debiut. Poland Bike debiutował w Rembertowie, mój przyjaciel debiutował jako ujeżdżający wielkie koło uczestnik a mój syn debiutował jako kibic.
Piotr Wrotek
Był to dopiero mój trzeci maraton w życiu, dlatego sądzę, że ten rok upłynie mi na eksperymentowaniu na samym sobie, jak manipulując odpoczynkiem, rozruchem i dietą, trafić w swoje optimum w dniu startowym. Tym razem pozwoliłem sobie na dwudniowy, całkowity odpoczynek od roweru przed startem. W sobotę jedynie odbyły się minimalne testy po małej regulacji ale łączny dystans nie przekroczył nawet dwóch kilometrów. W kwestii diety postanowiłem trzymać się metod sprawdzonych już dawno przez innych. Po konsultacjach ze znajomymi amatorami sportów biegowych kulinarnie dwa ostatnie dni upłynęły mi pod znakiem makaronu, makaronu i jeszcze raz makaronu w towarzystwie: szparagów, szpinaku, pomidorów i natki pietruszki.
Hasło przewodnie maratonu w Rembertowie brzmiało: „Poligonowe klimaty”. Kto ma dwójkę dzieci w wieku przedszkolnym i przed przedszkolnym ten wie, że „poligonowe klimaty” są w domu co rano. Nie inaczej było tej niedzieli. Udało się jednak spakować i w międzyczasie ustawić ciśnienie w oponach. „Rower sztuk jeden jest, kask jest, bidon jest, koszulka jest, dziecko sztuk jeden jest ...” Jedziemy!
Miasteczko w Rembertowie zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Czołgi, armaty oraz samoloty odrzutowe stanowiły świetne tło dla kolarskiej imprezy. Dodatkowo wojskowe maszyny dawały sporo frajdy najmłodszym, którzy przyjechali wystartować w zawodach lub dzielnie wspierać rodziców. . Rozległy teren, na którym rozlokowano miasteczko idealnie nadawał się do pomieszczenia prawie 900 osób, które przybyły zawalczyć w swoim małym, prywatnym „cape epic”.
Tym razem startowałem z szóstego sektora z zamiarem ścigania się na dystansie „Mini” (ok. 27 km). Kto rywalizował na dystansie „Max” miał do przejechania 56 km.
Nie miałem w głowie żadnego sprecyzowanego celu czy wielkich oczekiwań. Na razie moja strategia na maratony jest prosta, jak budowa cepa. Można by ją zamknąć w takim oto credo: „nie spalić się na początku a potem zasuwać ile wlezie”. Oczekiwanie na start spędziłem na konwersacjach ze stojącymi obok o: siodełku Marynie i przewadze montowania GoPro na kierownicy względem mocowania na kasku.
Wystartowałem słabo. Miałem wrażenie, że szybko łyknął mnie cały mój sektor. Póki co, mam wrażenie, że początki mam zbyt asekuracyjne albo to rywale przeceniają swoje możliwości i za ostro ruszają na starcie. A może to jednak kiepska jakościowo rozgrzewka, którą i tym razem pomimo przybycia na godzinę przed startem, przeprowadziłem słabo.
Odrabianie zacząłem mniej więcej po dziesięciu minutach jazdy. Wtedy poczułem, że jednak może być dobrze. Od tego momentu udawało mi się zachować bardzo korzystną proporcję liczby wyprzedzeń w stosunku to bycia wyprzedzanym.
Początkowe kilometry to trasa płaska, której urozmaiceniem było kilka błotnych przeszkód. Nie stanowiły one jednak żadnego technicznego wyzwania, gdyż korkowało się na tych odcinkach tak, że przeszkody pokonywane były w tempie bardzo spacerowym i czasu było wystarczająco dużo by kilkukrotnie przemyśleć jaki tor jazdy obrać.
Po przejechaniu pierwszych błotnistych kilometrów zrobiło się luźniej i przyjemniej. Po mniej więcej trzydziestu minutach jazdy natrafiłem na coś, co szyderczo nazwane zostało na forach „piknikiem”. No właśnie. Myślę, że Rembertów na długo zostanie w pamięci uczestników właśnie między innymi z tego powodu. W jednym miejscu stała kilkunastoosobowa grupka osób oglądająca sobie koła nawzajem. Gdy zobaczyłem, jak przede mną w jednej sekundzie schodzi powietrze z tylnego koła jednemu z uczestników zdałem sobie sprawę, że wbrew mylącym pozorom ci zawodnicy nie stanęli tam, żeby podziwiać wzajemnie swoje rowery tylko łatają, zmieniają, pompują. Do tej pory nie było chyba oficjalnego komunikatu co tam tak naprawdę się wydarzyło. Istnieje teoria, że była to czysta ludzka złośliwość i komuś się gwoździe rozsypały. W dalszej części co kilkadziesiąt metrów jeszcze długo spotykałem osoby z „flakiem”. Szukając pozytywów w tej sytuacji, bardzo budująca okazała się postawa uczestników, którzy oddawali zapasowe dętki lub pompki, bądź co bądź, swoim rywalom.
Druga część trasy, po raz kolejny, pokazała talent organizatorów Poland Bike do wyciskania maksimum tego, co się da z terenu przy planowaniu trasy. Znacznie większa liczba pofałdowań, wzniesień i ścieżek, które można nazwać singlami, uczyniły tę część bardzo atrakcyjną. Nadal było szybko. Trasa ewidentnie dla tych co wolą płasko, szybko i bardziej jednostajnie na wysokim pulsie.
Podsumowując, debiut w Rembertowie okazał się bardzo udany. Do mety dojechałem jako 174/380 w klasyfikacji MINI M Open. Uzyskany czas pozwolił mi na awans do piątego sektora. Organizacyjnie wyścig został przygotowany na wysokim poziomie. Świetnie wyznaczona i oznaczona trasa, bardzo dobra atmosfera. Pogoda również dopisała. Przyjaciel dojechał i stało się to, co chyba najważniejsze po pierwszym starcie – rybka połknęła haczyk. Syn, który czekał na ojca na mecie wykazał się bardzo dużą dozą empatii i zmęczony zasnął na moich rękach zaraz po tym jak zsiadłem z roweru.