Nie Wrocław a Miękinia – zmieniła się nazwa, miejsce startu, ale reszta z grubsza ta sama. Płaski wyścig otwierający zmagania w cyklu Bike Maraton. Szczęśliwie pogoda dopisała i obyło się bez złych humorów i strat w sprzęcie
Mateusz Nabiałczyk
Szkoda tylko, że w moim przypadku forma na początku 2013 i forma 2014 to przeciwstawne bieguny…przejechałem w tym roku jakieś 150km, z czego dzień przed zawodami 65, co nie było najlepszym pomysłem…
Team29er przyjechał do Miękini już 2 dni wcześniej, w sobotę zrobiliśmy sobie objazd trasy. W niedzielę pogoda była niepewna, więc spodziewałem się mniej licznego grona – o 9.30 miejsca parkingowego pod samym miasteczkiem BM nie szło znaleźć ot tak, choć parkingów było multum. Po zaciągnięciu ręcznego jeszcze większe zdziwienie. Kolejka do biura na jakieś 150-200 osób. Auć. Ludzi wcale nie ubywało, w konsekwencji start został przesunięty na 11:30.
Na maraton jechałem z myślą startu z 7. sektora, skończyło się na 1. Powód do dumy? Przywilej? Nie tym razem. Świadomość i obiektywizm podpowiadały mi, że formy nie mam nawet na tyle, aby stanąć godnie w 3-4. No, ale co zrobić...do tego brak licznika, pulsometru, kadencji, żadnych żeli i innych wynalazków. Rok temu potrafiłem wrócić się po opaskę do pulsaka 50km do domu, zatrzymać na podjeździe, bo nie łapała kadencja…
Ruszyliśmy. Znaczy ja ruszyłem, reszta wystrzeliła. Nawet nie próbowałem ich gonić, bo nie miało to najmniejszego sensu. Jak na złość początek pod wiatr. Po 10-15min dogoniły mnie charty z 2. sektora...różnica prędkości rzędu 5km/h, nawet nie próbowałem walczyć. Jakieś 30 osób, za nimi niedobitki. Trzeci sektor – tutaj mogłem już nawiązać jakąkolwiek walkę, ale nie z prowadzącymi peleton a ogonem. Masakra!
Na dwóch zauważalnych podjazdach zrzucałem na przełożenie 22x34 i przepychałem siłowo niemal w miejscu, po płaskim byłem notorycznie mijany, wyprzedzałem jedynie pod koniec, gdy było lekko z górki lub na dohamowaniach/lekko technicznych sekcjach. Łącznie może z 10 osób…
Na trasie wielokrotnie słyszałem pozdrowienia, dobre słowo, kilka razy rzuciłem pozornie wrogie odpowiedzi – nie miejcie do mnie żalu, wszystko było z uśmiechem, niemniej zdarzająca się później głucha cisza, w zastępstwo krótkiej rozmowy, sugeruje, że wypada przeprosić, bo odbiór bywał nieco inny od zamierzonego. Przepraszam.
Do mety doturlałem się z wielką satysfakcją, że już koniec i poirytowaniem, że ewidentnie nie było mnie stać na mega…nie dałbym rady, serio.
(fot: Elżbieta Cirocka - pozdrawiam! )
Rok temu oceniłbym tę trasę jako niewartą przejechania 200km autem, w tym cieszyłem się, że mogę wyjść na rower, powalczyć z własnymi słabościami. A że nie było za dużo ciekawych sekcji, które wymagałyby czegoś więcej niż puste naciskanie na pedały? Było jechać mega panie Nabiałczyk…coś by się trafiło…ponoć. Szutry przeplatały się z leśną ściółką. Asfaltu nie było przesadnie dużo. Jak na taki teren bardzo fajnie.
67/801 open – lepiej, niż się spodziewałem. Szacowałem, że wyjdzie około 250 miejsca, choć trasa wybitnie pode mnie - płasko, w tempie i średniej temperaturze. Cel na najbliższy maraton w Zdzieszowicach? Podołać dystansowi mega i zmieścić się w 150 open = przejechać do tego czasu chociaż 500km. Co mnie cieszy najbardziej? Że pisząc w tamtym roku, iż kończę z maratonami, kłamałem…może naginać się nie będę, ale jak widać, do mety mogę dojeżdżać!