Czerwiec, a mnie czeka dopiero pierwszy start w tym roku...bez komentarza. Cieszę się podwójnie, bo ostatnio Głuszyca okazała się świetną edycją. W tym sezonie podkręcono trasę, pogodę, i ja miałem poprawić zeszłoroczny rezultat
Mateusz Nabiałczyk
Przez dwa tygodnie nie dostałem odpowiedzi na prośbę o zmianę sektora. W zasadzie już pogodziłem się z faktem, iż polecę z ogona, jednakże ostatecznie przez telefon udało się załatwić 2. Z jednej strony super, ale to jednak nie jedynka...pomyślałem. Rozgrzewka okej, noga świeżutka, rower przygotowany, więc powinno jakoś polecieć, choć 56km i 1750m w mocno błotnistych okolicznościach to ostra inauguracja sezonu.
Ruszyłem standardowo jako ostatni z sektora, bo i przecież będzie czas wyprzedzać, to nie Wieluń czy Wrocław. Każdy jedzie swoje.
Na początek długi podjazd szeroką szutrówką. Powoli przebijam się do przodu, ale jakoś przed rokiem drugi sektor był wyraźnie słabszy. Tętno lekko nad progiem, bez zbędnego szarpania, ale z każdą minutą coraz mniej osób mijam. Co jakiś czas trafia się jakiś pocisk lecący ponad 5km/h szybciej, ale nie daję się sprowokować.
Nie mija 30minut i...nadchodzi kryzys. Że co?! Mimowolnie obniżam tempo, wraz z nim spada tętno. Coraz częściej mnie ktoś mija, na szczęście pojawiają się pierwsze zjazdy, na których względnie słabo sobie radze, ale i tak odrabiam uphillowe straty. Ewidentnie za dużo nerwówki w moich zachowaniach – pcham się, kiedy nie trzeba, na co zwraca mi uwagę jeden z bikerów. Po chwili go przepraszam, kultura musi być...nie jego wina, że to ewidentnie nie mój dzień.
Wciągam żel, częściej piję. Po godzinie jestem cieniem samego siebie, niewiele zauważam, myślę już tylko o mecie. Mija mnie laska z K1, co dobitnie uświadamia mi, że coś jest nie tak. Błotne zjazdy wręcz mi pasują, bo nie trzeba pedałować. Trochę przeszkadza tłok, przewracający się ludzie, ale najwazniejsze, że wszyscy bez szwanku.
A pod górkę? Kolejnym osobom służę jako przystanek, chwila wytchnienia. Po chwili odjeżdzają, a ja bezsilnie patrzę przed siebie. Pierwszy bufet mijam z pogardą, bo mam ze sobą jeszcze pełny bidon, a aura raczej nie wymaga wybitnego nawadniania. Jak się później okazuje, popełniłem błąd, gdyż 5km o suchym pysku przed kolejnym wyciągają ze mne ostatnie waty. Wcześniej jeszcze zapamiętany sprzed roku nawrót w prawo i ostro w górę, trawersując zbocze...w 2013 z buta. Inni nawet nie myślą siadać na rower, ja po chwili muszę to zrobić, bo w sztywnych butach łazić się po prostu nie da. Nawrót 180* i lecimy dalej singlem.
Na kole od dłuższego czasu siedzi mi sympatyczny pan. Po chwili pyta, czy dam sie wyprzedzić...no przecież, ale wcześniej oferuję przyspieszenie. Nieco mocniej jadę z 10min, po czym puszczam, a postać bikera staje się coraz mniejsza, by ostatecznie zniknąć.
Nagle moim oczom ukazuje się paśnik. Tankowanie obu bidonów, ze 4 kubki w siebie. Pozowanie do fotki zauroczonej pani...nie mną, a gumowym Garfieldem na kierownicy. Dobre i to. Jadymy...
Przez pierwszy podjazd łudzę się, że wróciły siły. Doganiam! Nim górka się kończy, tendencja się odwraca. Szczęśliwie zjazdy idą jako tako. Na jednym z nich mijam dość szybko jakiegoś kolesia, który po chwili coś do mnie krzyczy. Hm, pewnie coś mi wypadło – sprawdzam, czy jest telefon, mniejsza o resztę. Po 300m okazuje się, że zjechałem z trasy. Nie dość, że droga krzyżowa, to jeszcze sam dokładam stacji.
Dość szybko wracam na trasę, jest mi już wszystko jedno. Tętno 25 uderzeń pod progiem, a ja czuję, że zaraz stanę, albo padnę z wycieńczenia. Do mety ponad 15km. Błoto coraz bardziej wpływa na działanie sprzętu, ale w porówaniu do innych jest rewelka. Ciut gorzej ze mną. Jadę już tylko na psychice, odwlekam podchodzenie tylko dlatego, że skutkuje ono kurczami. Technicznie już kompletnie nie ogarniam, innym robie już nie za przystanek, a pachołek. Załamka to mało powiedziane. Do mety dojeżdzam z forumowiczem, totalna rezygnacja. Dystans mega, 89. open.
Napisałem relację, a nawet nie wiadomo, co było na trasie...ja po prostu nie wiem, co było, serio. Podjazd, zjazd, kamienie, głębokawe kałuże z błotem i wodą, które skutecznie chłodziły stopy, zeszłoroczny singiel z nawrotami pod 180* i ciekawe trawersy zboczy.
Mimo trasy „mucha nie siada”, odnoszę wrażenie, że gdyby nie duże ilości błota, trasa byłaby zbyt prosta. Ewidentnie brakowało smaczków w postaci skrajnie trudnych sekcji ‘tylko dla orłów’, które wymagałyby maksymalnego skupienia. Godnym podkreślenia jest również fakt dobrze funkcjonujących bufetów i dostępności butelkowanej wody na mecie – niby pierdoła, a przynajmniej dla mnie nie do przecenienia.
Niby świetny maraton, ale moja postawa/dyspozycja okazała się gorsza, niż załamująca...trzeba jak najszybciej o tym zapomnieć, bo nawet nie będę pisać, w jaki czas i lokatę celowałem przed tym autocyrkiem. W tamtym roku notorycznie nawalał rower, teraz moja kolej? We Wrocławiu po prostu musi być lepiej...nawet z 3. sektora.
Pozdrowienia dla wszystkich fotografów! Mam nadzieję, że na kolejnych edycjach trudniej będzie we mnie trafic auto focusem :)