W Polanicy miało być szybko, łatwo i przyjemnie, słowem po starograbkowemu. Normalnie bym z tego powodu nie piał z zachwytu, ale jak miesiąc się obijało zamiast uczciwie jezdzić, to może i dobrze...mniej będzie bolało, miałem nadzieje
Mateusz Nabiałczyk
Pogoda iście jesienna. Dość wilgotno, temperatura nie więcej, niż 15*C. Szczerze mówiąc nawet świadom możliwości opadów niezmiernie się z tego powodu ucieszyłem. Po prostu było pewne, że tym razem buty nie będą parzyć, sam się nie zagotuję, więc jeśli tylko sprzęt znowu nie wywinie jakiegoś numeru, dojadę w przyzwoitym czasie.
Na rozgrzewkę ruszyliśmy z Dejvem 25min przed startem. Szybko prześwietliliśmy pierwszy podjazd z kostki brukowej i końcówkę prowadzącą ku mecie. Plan był konkretny – do rozjazdu mega/giga jechać razem, początek dość mocno.
I rzeczywiście. Dejv ruszył jak poparzony. Pierwsze metry podjazdu, a ja tętno 180...no ładnie, ale się nie jeździło, to się posapie. Jedno było pewne...wypoczęty jak nigdy. Tymczasem Spark szarpie pod górę, aż opony jęczą. Mijamy ludzi, jakby stali, po chwili porobione mamy z 2/3 sektora, Dejv każe mi nadawać tempo. No spoko. Po chwili jednak okazuje się, że zostaje z tyłu. Okazuje się, że chyba się nieco zapowietrzył, a do tego kręci kwadratowo. Trochę zwalniam, ale po chwili znowu odpada. Próbuję czekać, ale gdy mija mnie łącznie ze 30-40 osób postanawiam jechać swoje.
Tętno dalej 175-180. Z jednej strony wiem, że to za dużo, z drugiej czuję się dobrze, 0 palenia. Szerokie i nudne szutrówki bez końca. Mam wrażenie, że jadę górską edycję w Poznaniu. Jedyne, co mnie cieszy, to fakt, że na szybkich zjazdach nie jest niebezpiecznie. Za to niemiłosiernie trzepie i to bez znaczenia czy lecim w górę czy dół. Po jakichś 20km doganiam docelową ekipę, ale czuję, że trochę mnie to kosztowało. Szczęśliwie dłuższy czas wiozę się za kolegą z Brubecka, na zjeździe daję zmianę, by na uphillowym podjeździe wycofać się do tyłu. Po chwili orientuję się, że jedziemy jakoś słabo. Podnoszę wzrok i okazuje się, że człowiek przede mną nie ma siły, a reszta grupki odjechała w siną dal. Próbuję ich gonić, bezskutecznie. Często narzekałem na odparzające buty...tym razem nie czuję palców z zimna. Błoto z kałuż i chłód robią swoje.
Podjazdy idą coraz gorzej, na szczęście wszystko odrabiam z nawiązką na szutrowych zjazdach. Ewidentnie 29” daje przewagę – tak niezależnie mówi mi kilku zawodników zaskoczonych prędkością, z jaką ich mijałem, a przecież robili mnie pod górkę. No cóż...trzeba dużo jeść, to grawitacja ciągnie.
Na jakieś 10km przed metą przestaję ogarniać rower. Znaczy się jestem wyczerpany. Co ciekawe tętno dalej wysokie, więc chyba nie tak do końca. Niemniej każda zmiana kierunku jazdy, większa ilość przeszkód na trasie i już mam karkłomny rebus. Łapię takie zawiasy, że aż żal. Z biegiem czasu jest już coraz gorzej. Zaczynają mnie mijać ludzie. Jeden po drugim. Co zrobić. Na koniec jeszcze sekcja/sekcje XC. Odnotowuję 2 strome zjazdy, których łączny czas przelotu chyba nie przekracza 30s. Później dalej nudy i na koniec asfalt.
Na mecie jestem wyczerpany nieziemsko. Ledwie mówię. Po pół godziny czuję się niewiele lepiej, a wszystko przez prostą trasę z niezbyt dużą ilością przewyższeń. W zasadzie taki odpowiednik Zdzieszowic, choć osobiście szybkie zjazdy dookoła Góry Św. Anny uznałbym za trudniejsze. Zresztą średnia ponad 23km/h w górach uzyskana przez takiego lajkonika, jak ja mówi sama za siebie. Miejsce 31/331 zaskakująco dobre, jak na to, że wszystkie moje ruchy wskazują na to, że nie mogę się doczekać zimowego odpoczynku od dwóch kółek. Bardziej cieszy jednak co innego – to pierwszy w tym roku maraton, kiedy sprzęt działał w 100%.
A na koniec konkurs zainicjowany mniej lub bardziej świadomie przez Elżbietę Cirocką, niezawodną panią fotograf!
Pytanie brzmi: Co uchwycony na kliszy ma na plecach, albo wręcz w nie wbite?! Ciekaw jestem, kto skutecznie rozwikła zagadkę. Piszcie w komentarzach!