Z czym kojarzy się ta miejscowość? Ano Bike Festiwal i takie tam. A na codzień? Ostre trasy, na które maratonowym rowerem lepiej się nie wybierać, dlatego też potencjał na ciekawą trasę z pewnością był. Tymczasem ocena skali trudności 4/6 dała jasno do zrozumienia, że hardkoru nie będzie
Mateusz Nabiałczyk
Pierwsze, co zrobiłem po wstaniu z łóżka o 4:20, to wykrzyczałem w sobie „dlaczego Szklarska jest tak daleko?!”. Cztery godziny jazdy autem trudno nazwać przyjemnymi nawet w doborowym towarzystwie, ale cóż począć?
Na miejscu meldujemy się koło 9:30, więc na spokojnie można się przygotowywać do startu. Co ciekawe, mimo podjechania do sektora 5min przed 11 i tak udaje się fizycznie w nim znaleźć, a nie jak to zwykle bywa...stanąć obok. Czyżby maraton pokrywał się z Golonką?
Poooszli! Miało być na początu z górki, a tu co? Podjazd, który okazuje się być dość krótkim, lecz perswadującym, że forma daleka od optymalnej. Jadę chyba jako ostatni z 1. sektora. Na szczęście od wypłaszczenia powoli przebijam się do przodu. Bardzo powoli, bo jak to tradycyjnie bywa, pierwsze 10km idzie nieziemski ogień, a później...będzie później.
(fot: Elżbieta Cirocka)
Szeroka szutrówka ciągnie się w nieskończoność, lekkie podjazdy, a na liczniku 35-40km/h i uwierzcie na słowo, jakoś intensywnie nie wyprzedzałem. No ładnie...się ludzie nawąchali jakichś stymulantów. W pewnym momencie robi się lekki zator z powodu przewężenia kałużowo-koleinowego, za którym dwóch kolesi nieszczęśliwie się skleja i kładą się tuż przede mną na szerokości dobrych 2m. Oczywiście w ich ocenie żaden nie jest winny. W sumie mniejsza o to, dobrze, że nic poważnego.
Powoli zaczynają się bardziej techniczne fragmenty, gdzie nie da się pruć trzy dychy i więcej. No i co? Znowu mam dowód na to, że na tym cyklu trzeba pruć na maxa na początku, bo później w terenie można sobie tylko wyobrazić, jak odjeżdża szeroka czołówka, którą zobaczymy dopiero na mecie.
Jedzie się bardzo dobrze, bo taka szutrowa płynność pozwala się dogrzać, powoli podkręcam tempo i przesuwam się ku frontowi. W pewnym momencie chcąc zyskać na rozpędzaniu po małym korku wlepiam przełożenie 3x1. Przekos tak ostro zawija przerzutkę, że łańcuch ciasno niczym w singu zaklinowywuje się na zębatkach. Zabawa manetkami nic nie daje, zatrzymuję się. Ręce tez są bezsilne. Rower na plecy i akcja serwisowa...w międzyczasie mija mnie Dejv.
Próbuję wyszarpać koło w celu zrobienia luzu na łańcuchu, ale nie ma takiej opcji, za mocno naprężony. Odkręcam przednią przerzutkę z nadzieją, że coś to pomoże, albo chociaż ułatwi. Niestety. Naście metrów powyżej zauważam słusznej budowy medyka zabezpieczającego trasę, którego siła okazuje się bezcenna. Przy okazji okazuje się, że człowiek też śmiga na 29erze i ogarnia temat roweru...lepiej niż ja w tym momencie. Pan przejmuje stery i robimy razem po kolei, co należy. Przerzutka przykręcona, koło wsadzone, ale...łańcuch po 1 stronie kasety. Znowu odkręcać tego RWSa...dziękuje uczynnemu panu i odjeżdzam z lekko haczącym kołem, wystudzony.
Jestem mile zaskoczony, iż nadwyrężona tylna X9 działa prawidłowo. Powoli wchodzę na obroty. Na podjeździe pytam, który to sektor leci, bo mimo zastania jakoś tak niespecjalnie wysokie wydaje się być tempo. W odpowiedzi dostaję informację, że 4. No ładnie. Mam co odrabiać, przy okazji wiem, że okazja do uzyskania satysfakcjonującego wyniku będzie najszybciej za dwa tygodnie, a nie godziny.
Jadę rwanym tempem starając się wyprzedzać seriami, po czym odpoczywać. Po dłuższym interwale zwalniamy na podjeździe. Zaczyna się balansowanie w celu pozostania w siodle. Niestety chwilowe zmęczenie utrudnia koordynację i staję. Po chwili znowu. No idzie się załamać.
Dalej idzie trochę lepiej, ale jadę już jakoś bez wiary. Niby wyprzedzam, ale mam świadomość, że cudów już nie dokonam. Chociaż porozglądam się po trasie i takie tam. Bez przesadnego ciśnienia. Na zjeździe mam pustą drogę przed sobą, więc jadę, ile mogę. W pewnym momencie słyszę tępe ‘puk’. Jak się później okazuje, był to wypadający pełniutki bidon. Mnie został ten niemal pusty, a do bufetu z 10km.
Gdy już docieram do paśnika, jęzor wisi mi nieziemsko. Szybkie tankowanie bidonu do pełna, w siebie 3 kubki i wio. Zaczyna się 1 z 2 istotnych podjazdów tego dnia. Stopy lekko pieką...miałem kupić inne wkładki. Po chwili doganiam Damiana. Jedzie równo, ale niezbyt szybko. Tak mi się początkowo wydaje, ale gdy po 10min to on zaczyna mi odjeżdżać, za cel stawiam sobie trzymanie mu koła.
Do szczytu wzniesienia docieram widząc go lecącego już w dół. Na dole jestem 1., ale po chwili staję na dłuższe bufetowanie, więc mnie mija. Zaczyna się gwóźdź programu – Petrovka. 9km podjazdu ze średnim nachyleniem jakichś 10%...Dejvowi Garmin pokazał prawie 13%. Niby okej, tempo rozsądne, ale równe. Ludzie kolejno schodzą z rowerów na pierwszej ściance, gdzie skos przekracza na bank 20%, są wredne przepusty i nierówna droga. Dużo tu zyskuję, ale sił coraz mniej. Chwila ‘wypłaszczenia’ i już zasuwam całe 9km/h. Po jakimś czasie końcąca walkę ścianka, w zasadzie nokautująca. Ludzie ledwie wpychają pod nią rowery. Ponoć na 50m średnio jest 30%. Do tego luźny grysik i pozamiatane, trzeba z buta.
Po wszystkim zaczyna się zjazd...myślę – odpocznę. A w życiu. Wrednie wystające przepusty co chwilę trzeba przeskakiwać. Pod koniec zjazdu łydki dają sygnał, że wcześniejsze odwodnienie + podejście pod Petrovkę to nie byle jaki wysiłek. Zaczyna się stan przedkurczowy. Zbijam nieco z tempa, próbuję porozciągać i jakoś jest. Na niekończących się przepustach zyskuję bardzo dużo, aż jestem w szoku, ale faktycznie – hamuję relatywnie mało i jeszcze dokręcam.
Po chwili podjazd kończę na przełożeniu 2:1 i co? Wrzucam na blat...to samo, co wcześniej. Zaklinowany łańcuch. Spoglądam zrezygnowany na licznik, a tam 54km. Szybka kalkulacja i decyduję jechać siłą rozpędu, ale nie dość, że na zakręcie muszę wyhamować i dalej jadę niezbyt szybko, to jeszcze zaczyna się podjazd. Zmiana planów.
Co prawda teraz mam wszystko obcykane, więc naprawianie idzie dużo szybciej i to samemu, ale dostatecznie długo, by minął mnie odstawiony przecież Damian. Ponownie ruszam. Po jakimś kilometrze nie widzę mety. Jest za to tabliczka „5km do mety”. No chyba jakieś żarty. Nie pozostaje nic innego, jak tylko kręcić dalej. Podjazdów już specjalnie trudnych nie ma, więc zbytnio nie stękam.
Na zakończenie bonus – zarąbista korzonkowo-kamienista sekcja. Krótka, ale piękna! Szkoda, że dziś na trasie było tego tak niewiele.
Po weryfikacji okazuje się, że na czynności serwisowe straciłem jakieś 15-20min, więc miejsce 77/326 można przełknąć, choć nie ukrywam, powoli mam już dość tego typu przygód. Zdecydowanie za dużo jak na jeden sezon.
(fot: Sławomir Banaszak)
Jak sama trasa? Podjeżdzać szutrami mogę, ale tego typu zjazdy to marna nagroda za krew i pot zostawione zmierzając na szczyt. Szkoda, że nie było trudniej technicznie, a przez to ciekawiej. Chociaż z drugiej strony rok temu na takie wydanie BM bym złego słowa nie powiedział, bo byłaby to norma, a teraz? Wiele się poprawiło, a co za tym idzie, oczekiwania i wymagania wzrosły.
Pozostaje mieć tylko nadzieję, że kolejne miejscówki postawią większe wymagania przed stającymi w sektorach startowych.