http://www.test.rowery650b.eu/images/stories/imprezy/bm%20gluszyca%202012/IMG_9455_94.jpg

Minęły kolejne dwa tygodnie, a ja niemal na styk ogarnąłem się po udaro-zasłabnięciu w Wiśle. Tydzień praktycznie bez roweru i zmiana trybu życia na mniej sportowy przełożyła się na spadek ambicji związanych z Głuszycą.

Mateusz Nabiałczyk

Na miejsce dojechaliśmy po 10, więc wszystko leciało w drobnej nerwówce. Rozgrzewka 10min też nie była ideałem, ale ważne, że była.

W nagrodę za ostatnie dokonania ‘awansowałem’ do drugiego sektora, co oznaczało  konieczność przebijania się do przodu, czego tak bardzo nie lubię. Z jednej strony początek to podjazd ponad 7km, z drugiej tuż za nim miał być wąski i wolny zjazd. Interpretacja prosta – ogień od początku.

Do sektora, a raczej do gardłowego wejścia ustawiłem się wraz z Damianem na szarym końcu. Fajnie o tyle, że ze znajomymi jakoś tak raźniej jechać. Oznajmiam mu, że od początku mocno napieramy licząc, że pójdziemy razem.

Start. Szybko okazuje się, że Damian został z tyłu, no trudno. Powoli przebijam się przez ścianę ludzi. Bardzo wolno nie jedziemy, bo jak to w Grabkowym peletonie bywa...pierwsze 30min tempo kosmos, później pchanie rowerów.  Mimo wszystko przebijanie się do przodu idzie bardzo ciężko, ludzie średnio kwapią się do puszczania bokiem. Po 10min palenie w nogach...co prawda tętno powyżej progu, ale coś za wcześnie. To nie jest dobry znak. Troszeczkę odpuszczam. Przed końcem podjazdu dopadam Dejva, co w zasadzie mnie nie dziwi, bo chłopina jedzie na testowym Mondrakerze Podium 29er, którego ledwie wyciągneliśmy z pudełka. Nie było czasu nawet, żeby sensownie ustawić pozycję. Tak, czy siak karbonowy Spark właściciela to to nie jest. Mijam go nie namawiając nawet na podpięcie, bo po prostu widzę, jak ciężko mu idzie.

DSC_2288

(fot: Elżbieta Cirocka)

Zaczyna się singlowy zjazd do Przełęczy Marcowej, na którym rzeczywiście średnio można wyprzedzać. Po chwili słysze „Nabiaaał!” – Angus rozciął oponę, szkoda mi go, bo walczył o pudło, a na mini każdy defekt to kompletna eliminacja z rywalizacji. Po chwili stoi Jaco...no by was...zerwał łancuch. Ja jadę dalej z nadzieją, że limit pecha wyczerpałem ostatnimi razy.

DSC_3207Jest błotko, tańczę jak pijany wąż. Normalnie jakbym przez dwa tygodnie zapomniał, jak się jeździ. Jestem koło 25 open mega, tylko co z tego, jak sił wyraźnie zaczyna brakować, a z górki jadę jak panienka. Na szybkim sztrowym zjeździe dogania mnie Dejv. Jestem w niezłym szoku, bo nie dość, że nie zna roweru, to jeszcze ma mniej przyczepne opony. Mimo wszystko to on idzie jak strzała, a  mnie wynosi na każdym łuku tak, że ledwie wyrabiam. Na kolejnym podjeździe mu odskakuję. To dodaje nieco sił...tych psychicznych.

Za szeroką szutrówką nagły nawrót ponad 90* i ostro pod górę...ale tak, że głowa boli. Może na świeżo bym to zrobił, ale nie teraz. Oddaję bez walki. Zresztą wszyscy pchają. Okazuje się, że to początek jednego z ciekawszych odcinków. Gdy robi sie nieco łagodniej siadam na koń i kontrolnie krzycze ‘Deeejv!’. Wzywany nie odpowiada, ale za to słyszę Jaca, który czaił się tuż za mną. Jedziemy, gadamy z innymi o dupie marynie...jedziemy po gienialnym singlu pod górę z trudnymi agrafkami – coś pięknego, a jeszcze jakby to puścić w drugą stronę...hmm w sumie lepiej nie, bo patrząc na to, co dziś robię, to na 1. nawrocie wyleciałbym w przepaść. Przy okazji przednia zmieniarka niemal tradycyjnie po wcześniejszym taplaniu w błocie przestaje zrzucać na młynek przez co uda puchną na podjazdach – kadencja w okolicach 60 nie dla mnie.

Single, single, single! Może wyprzedzać się na tym nie da, ale wrażenia artystyczno-kolarskie są genialne i to mimo faktu, że jakoś bardzo trudno nie jest. Po drodze widać ogrom pracy włożony przez miejscowych, aby wzmocnić trawersujące skarpy.

Po paru kilometrach robi się szerzej, Jaco już dawno wystrzelił do przodu, szans by go dość w uczciwy sposób praktycznie nie ma. Za to na zjeździe przykleja się Dejv. Jestem pod wrażeniem, nie powiem. Chociaż z drugiej strony jadę dużo wolniej, niż na początku, w zasadzie walczę o życie. Aż do rozjazdu mega/giga jedziemy razem. Coś pięknego. Trasa przyjemna, jest z kim zamienić słowo...gdyby nie to palenie w nogach.

(fot: Elżbieta Cirocka)

Za rozjazdem trafiają się dość szybkie, najeżone grubszymi przeszkodami zjazdy. Pod koniec jednego z nich móżdżek przestaje działać – zaciskam hamulce, tępo patrzę się w pień, który mam ominąć i przednim kołem centralnie w niego wbijam. W efekcie lecę przez kierownicę, na szczęście prędkość mała, więc szybko się zbieram i bez szwanku ruszam dalej. Jestem tak poirytowany swoją postawą, że szok. Nagle zaczyna się asfaltowy zjazd...to czego nie lubię najbardziej. Okazuje się, że mimo wszystko jest dość bezpieczny, ale prędkość 72km/h robi wrażenie...pewnie najlepsi zrobili tutaj ponad 80.

Po chwili wpadam znowu w teren, jeszcze podjazd, jeszcze zjazd i zaczyna się przecierać. W okolicach Łomnicy ewidentnie czuć już zapach mety. Rozluźniam się na trawiastym zjeździe, co niemal przypłacam brutalną glebą. Do końca już jadę spokojnie.

IMG_9455_94

(fot: Kasia Rokosz)

Co ciekawe 36 open. Trasa GENIALNA. Nieprzesadnie trudna, bez nietechnicznych hardkorów typu asfaltowe zakręty z piaskiem. Single będę pamietał dłuuugo, szczególnie te z agrafami. Coś pięknego. Organizacyjnie również bez zastrzeżeń. Muszę przyznać, że BM zrobił wyraźny postęp, aż chce się jechać na kolejną edycję...jeszcze jakby zniszczyć ten rozkład nagród tombola vs dekoracje najlepszych w proporcjach 90/10...może dożyjemy.

Czy jestem z siebie zadowolony? I tak i nie. Z jednej strony przyzwoity wynik, szczególnie w kontekscie ostatnich, mocno przygodowych odsłon. Z drugiej jednak gdybym pojechał zjazdy na miarę możliwości, to byłobym z pewnością z 15 miejsc lepiej. Sektora raczej nie odzyskam, także nie pozostaje nic innego, jak brać się za siebie.