Doczekaliśmy się! BM wkroczył w góry i to od razu w konkretne tereny okolic Czorsztyna. Nie dość, że to zupełnie nowa miejscówka, to jeszcze organizator zapowiedział, że będzie to jedna z trudniejszych edycji, czego potwierdzeniem była wycena na 5,5/6
Mateusz Nabiałczyk
Wczesnym rankiem ruszyła ekipa z Gliwic. Wstać trzeci dzień z rzędu o 5.00 to jak dla mnie już niezły hardkor, ale nie ma tego złego...nim mnie odmuliło, już byliśmy na miejscu. Widok przypruszonych Tatr o poranku – czego chcieć więcej?
Dzisiejsza trasa miała mieć 2km w pionie na mega i prawie 3 na giga...gdy zobaczyłem, ile trzeba się wspiąć do ‘głupiego’ biura zawodów, nagle uświadomiłem sobie, że czekające mnie 50km nie pęknie poniżej 3h. Rozgrzewka to potwierdziła – górki czubate, prawe udo dalej ciągnie.
Przed startem dowiedzieliśmy się, że wszyscy jadą ‘na hurra’, nie ma żadnych przerw między puszczaniem kolejnych sektorów. Na szczęście wszyscy jedziemy z czuba, więc zatorów raczej nie uświadczymy...
Poszli!
Dejv wystrzelił do przodu, jak dziki. Po pierwszym asfaltowym podjeździe już go nie widziałem. Co prawda odgrażał się, że chce Kluszki pocisnąć, ale żeby giga tak drapać od pierwszych minut? Ja w swoim tempie, powoli przebijam się do przodu z końca 1. sektora. Początek jest bardzo łatwy technicznie, w zasadzie wystarczy tylko kręcić. Dlatego tym bardziej irytuje mnie, że gdy tylko zaczyna się podjazd zamiast dokręcać to sięgam klamek hamulcowych, żeby nie wbić się w...no własnie. Tak to jest, jak przelicznik sektorowy szalenie faworyzuje ludzi z mini, którzy nie oszukujmy się – siłowo są daleko w tyle za pozostałymi dystansami nawet na początku maratonu...o technice nie wspomnę.
Pierwszy szybszy zjazd wymagający dohamowań i dzieje się to, czego się obawiałem – w przednim Elixirze za mało płynu – klamka zaczyna się zapadać i po chwili hamowania sięga już kierownicy. Jedyne, co mogę, to drę się, że jadę i nie mam hamulców.
Podjazd, zjazd, podjazd...czuć mięśnie, ale wygląda na to, że nawet górski maraton u Grabka to asfalt i szuter. Chociaż tyle, że stawka w miarę łatwo się rozciąga i blokowanie jest mniej dokuczliwe. Ku mojemu zaskoczeniu po chwili dostrzegam Dejva. Doganiam go. Ewidentnie widać, że jednak nie trafił z dniem, nawet nie utrzymuje mi koła na podjeździe, co jest po prostu absurdem, bo uphille są moją piętą. Po chwili już go nie widzę, powoli przesuwam się do przodu starając się nie tracić za dużo na podjazdach i zyskiwać 2x tyle na zjazdach. Niepewny przedni hampel zmusza mnie do bardziej zachowawczej jazdy, ale i tak jest nieźle. Co jakiś czas mijam ludzi proszących o poratowanie piciem, bo w ferworze walki pogubili bidony...spoko, będę miał mniej do targania. Nagle zjazd z asfaltu, w dobrze rokujący teren. Uśpiony nudnym asfaltem i polnymi drogami jadę jak po śmierć i wpadam w największe błoto. Momentalnie się budzę.
Pierwszy bufet mijam, myślę sobie, że stanę na drugim. Kolejne podjazdy, których poziom po rozjeździe mini-mega/giga wyraźnie się podnosi, zjazdy nareszcie robią się górskie. Trasa przecina strumyki, które dodają klimatu. Przy okazji mokre nogi ostatecznie trzeźwieją moją średnio dysponowaną dziś głowę. Ciągle coś się dzieje, trafiają się nawet jakieś kłody do przeskakiwania i większe kamienie – normalnie jak nie na BM, śmiejemy się z innymi zawodnikami. Tankowanie miało być gdzieś koło 23-25km, ja mam 27 i niczego nie widziałem...albo się nie rozłożyli, albo wpadłem w amok. Picie się kończy, suchota w ryju wzmaga, ale trzeba coś zostawić na krytyczny moment. Długi podjazd po grząskim błocie mocno grabi z sił, po chwili wyłapuję patent, że jadąc bo ubitym ‘chodniku’ z kamieni idzie dużo lżej. Patrząc na męczącego się przede mną człowieka cieszę się, jakbym odkrył Amerykę. Przednia przerzutka niechętnie zrzuca na młynek, co wymusza redukcje z dużym wyprzedzeniem. W prawym pedale coś irytująco stuka. Szczęście, że udo mocno nie przeszkadza.
Gładkie podjazdy coraz częściej zamieniają się w wysłane luźnymi kamulami wyzwania, które skutkują tym, że co jakiś czas mamy efekt domino – delikwent z przodu staje, reszta też. Próbuję bokiem minąć jadące wolniej towarzystwo, zahaczam o gałąź i...staję okrakiem zatrzymując z 5 osób – przeprosiny przyjęte.
Podjazdom nie ma końca, tętna w okolicach progu już nie jestem w stanie utrzymać. Pić! Nagle tabliczka, że za 200m bufet. Hurra. Bidon pełny, a przed nami główna atrakcja – najdłuższy podjazd, który rzeczywiście zdaje się nie mieć końca. Nim dojeżdzam na górę tendencja z przesuwaniem się do przodu ewidentnie się odwraca. Opadam z sił. O ile kręcić jeszcze mogę, to po 40km nie ogarniam roweru. Technika spada do 0 zaczynają się absurdalne zagrania skutkujące wpychaniem roweru pod kolejny podjazd. W efekcie łydki łapią stan przedkurczowy, co trochę wzmaga koncentrację...niestety na krótko. Na jednym ze zjazdów wpieprzam się w największe kamule. Cud, że opony całe i obyło się bez gleby. Od tej pory podjazdy byle zrobić i pełne skupienie na zjazdach, na których dużo odrabiam. W pewnym momencie przednia klamka tak się zapada, że wpadam w pańkę...na szczęście to koniec zjazdu i z impetem wpadam w szeroki łuk. Z tyłu słyszę tylko pokazującego trasę człowieka mówiącego „łooooł”, na co ja w myślach „ufffff”. Wreszcie napis wieszczący 5km do mety, pan na quadzie mówi, że teraz już praktycznie tylko zjazd. Nie wiem, czy mnie to cieszy, czy smuci, bo dłonie już odmawiają posłuszeństwa...przepompowany tuż przed startem amor pracuje 3/4 skoku. W pewnym momecie mijam na zjeździe kolesia, który wcześniej mnie podłamał ostro rwąc do góry. Teraz to ja lecę w dół dobre 15km/h szybciej. To dodaje mi sił...do kolejnego podjazdu przed którym dostaje strzał w kolano z kamyka. Do mety 2km. Wjeżdzamy na odcinek już dziś pokonywany, w oddali widzę mój cel – człowiek do wyprzedzenia. Powoli go doganiam, nogi mdleją, ale zaraz będzie zjazd pod metę. Bez trudu go mijam, Jaco krzyczy, żebym cisnął, bo mnie porobi. Daję z siebie wszystko, by po chwili na podjazdowym finiszu do mety z ledwością kręcić na 1:2, oczywiście koleś mnie mija.
Można powiedzieć, że 32 open na mega to całkiem przyzwoicie, ale przyjeżdzający minutę po mnie giga Galiński sprowadza mnie na ziemię i mówi, że taka lokata wynika trochę z tego, że część czołówki pojechała na AMPy.
Po odejściu od paśnika zwanego bufetem regeneracyjnym nie wierzę własnym oczom. Idzie Jaco i...Dejv, który przecież cisnął giga. Okazuje się, że złapał taki kryzys, że postanowił jak najszybciej zakończyć tę farsę i skręcił na mini. Ponoć relatywnie łatwe podjazdy już pod koniec podprowadzał. Jakieś 300m przed metą złapał kacia i wszedł spokojnym krokiem na metę...był 4 w M2. To właśnie daje do myślenia...jak na niego pojechał tragicznie i z palcem w dupie takim wynikiem zrobił 1. sektor, a gdy był 18 open na giga we Wrocku, to nawet po zaniżeniu progów dostał 2. Jeżeli ktoś z Grabek Promotions przeczyta to, niech przemyśli sprawę, prosimy. I nie chodzi mi tu o siłowe promowanie dłuższych dystansów, możliwość jarania się startem z 1. sektora, ale o to, co później dzieje się na trasie. Nie ma nic gorszego, niż świadomość startu z czuba połączona z notorycznym unikaniem wpadnięcia na ludzi, których trzeba mijać slalomem jadąc dużo szybciej...szczególnie w górach, gdzie skupiać powinniśmy się przede wszystkim na tym, co leży na trasie, a nie po niej jedzie 10-20km/h wolniej. Bezpieczeństwo fajna sprawa.
Wrażenia po maratonie jak najbardziej na +.Takich edycji życzyłbym sobie jak najwięcej, tylko obawiam się, że wtedy liczba uczestników zmalałaby prawie o połowę na rzecz np. Mazovii, a opłacalność przedsięwzięcia to fundament...niestety. Może technicznie nie było najwyższych lotów, ale kondycyjnie poprzeczke zawieszono wysoko, a to w świetle pozostałych imprez z tego cyklu należy do szalonej rzadkości. Było super. Począwszy od oznakowania trasy, bufetów po karchery. Miejmy nadzieję, że Kluszkowce zagoszczą w kalendarzu BM na stałe.