Po inauguracyjnym, płaskim Wrocławiu przyszła kolej na coś dosadniejszego, efektywniej wyciskającego pot z czoła, ale i dającego większą satysfakcję. Perspektywa startu w Zdzieszo była dla mnie tym bardziej emocjonująca, gdyż dzięki kochanemu PKP nie mogłem pojawić się na kwietniowym otwarciu sezonu
Tadeusz Pietrzak
Dzień zacząłem wczesnym rankiem. Już o 5 rano wraz z małokichowym Grzegorzem (pozdrawiam!) ruszyliśmy w trasę. Na miejscu przywitały nas roześmiane twarze Wapida i Nabiała. Rzecz jasna nowe maszyny wystawili w najbardziej rzucających się w oczy miejscach...musieli się pochwalić. Ja co prawda na zeszłorocznej maszynie, ale po krótkiej zapowiedzi tego, co mnie czeka, doszedłem do wniosku, że najprawdopodobniej również i ja będę miał okazję sprawdzić w nowych warunkach zarówno siebie, jak i sprzęt.
Po rozmowach przyszedł czas na rozgrzewkę. Szybki rozjazd asfaltowym podjazdem na św. Annę zdawał się nie mieć końca...będzie ostro. Podjeżdżamy na linię startu, a tu co? Sektory jakieś takie jakby przyciasnawe. Chłopaki mówią, że Wrocław był nie lepszy. No cóż, i tak lecę z ostatniego karnego sektora, więc co mi tam.
Do startu gotowi...
Od samego początku w głowie kołacze mi tylko jedna myśl - "jedź swoje". Rzecz jasna ułańska fantazja pcha mnie ostro do przodu. Podjazd pod Ankę idzie lekko, amfiteatr i...schody. Jak to dobrze, że dzielnie towarzyszyłem żonie w nordic walking...Jak się okazało 29er to już żadna atrakcja, przebili mnie panowie na tandemie, którzy niestety skutecznie zablokowali całą ścieżkę. Podjazdom nie było końca, ale przynajmniej cały czas jechałem. Co prawda wiele osób mijałem podczas zdobywania kolejnych szczytów, ale to na zjazdach zyskiwałem najwięcej. W euforii regularnie przesuwałem się do przodu, ale kolejne wspinaczki zdawały się być coraz trudniejsze. Cholera, co z moją wytrzymałością?
Na wąskim singlu zawodnik jadący tuż przede mną zalicza awaryjne hamowanie i krzaki. Elixiry pozwalają nie podzielić jego losu, ale i samemu lotnikowi nic poważnego się nie dzieje.
Kolejne kilometry dobitnie przypominają mi słowa "Wyścigi wygrywa się na podjazdach", pagórki zaczynam robić z pokrytego od wieków wielkopolskim kurzem młynka. Kadencja średnio mi odpowiada, sukcesywnie opadam z sił, by w 3/4 trasy dzielić los większości maruderów i wpychać swego rumaka pieszo. Na zjazdach sporo nadrabiam. Zaczyna mnie niemiłosiernie suszyć, na ostatnim bufecie zatrzymuje się i z miejsca łykam 4 kubki po czym ruszam dalej.
Na 8km przed metą robię to, co idzie mi dziś najlepiej - grawitacyjnie gnam w dół. Przede mną dziewoja nagle zwalnia, więc krzycząc "lewa wolna" zabieram się do wyprzedzania, gdy ta w najmniej spodziewanym momencie zajeżdża mi drogę! I tym razem Elixiry pokazują swoją piekielną moc, która w połączeniu z nerwowym chwyceniem klamek kończy się solidnym dzwonem, na szczęście bez jej udziału. Pamiętam tylko kilka obrotów wokół własnej osi i ciemność. Wzorem wigilijnego karpia chwytam łapczywie powietrze i po chwili wyciszenia zielenią drzew chcę ruszać w dalszą drogę, a tu...kierownica zaklinowała się o górną rurę. Poluzowanie manetki załatwia sprawę. Oszołomiony wyjeżdżam z lasu, by po chwili usłyszeć krzyczącą do mnie policjantkę. Okazuje się, że pomyliłem trasę. Kolejne minuty w plecy...
Tuż przed metą mijam koleżankę, której skręciło się w 'to drugie prawo' i już miałem coś powiedzieć, ale...wdech-wydech i obyło się bez.
Wynik? Nie pytajcie. Po złapaniu względnie pełnego kontaktu z rzeczywistością udałem się do tych od symetrycznego krzyża. Lekarka pomacała żebra, zapytała, czy boli przy oddychaniu, na ile urwał mi się film i zawyrokowała, że obejdzie się bez przeszczepu tułowia.
Chłopaki już z niecierpliwością i niedowierzaniem czekali na mnie przy samochodach i co ja im miałem powiedzieć...może lepiej odkuję się w Wieluniu? A i owszem!