Pomysł wystąpienia w 4-dniówce Bike Adventure zrodził się już co najmniej rok temu, ale wtedy miałem marne szanse na jego realizację. Dopiero kiedy koledzy zaczęli mnie namawiać, żebym choć raz spróbował, projekt postanowiłem wcielić w życie. Ponieważ dwie fajne imprezy odbywały się w dwa kolejne weekendy, zaplanowałem urlop od Uphill Race Śnieżka w Karpaczu do Bike Adventure w Szklarskiej Porębie.
Szklarska Poręba - pięknie położona miejscowość w Sudetach, a dokładnie pomiędzy Górami Izerskimi i Karkonoszami. Tak też zlokalizowano imprezę, obdzielając po równo, po 2 etapy na każde pasmo górskie. Impreza startuję w sobotę, a kończy się we wtorek. Mamy do wyboru dwa dystanse: PRO ( blisko 60 km na etap i do 2000 m przewyższenia ) oraz łatwiejszy FUN ( do 30 km na etap i do 1000 m przewyższenia). Jako, że pojechaliśmy w sporym gronie na urlop wybrałem mniej czasochłonną opcję. Tak samo zrobili wszyscy koledzy teamowi. W sumie drużyna liczyła 4 osoby, z czego dwoje jechało na tłustej gumie: ja i Michał. Nie ukrywam, że liczyłem na "fatbajkową" kategorię, ale niestety się przeliczyłem. Mimo wszystko musiałem startować na Facie, bo jechać dodatkowe 600 km do domu i z powrotem tylko po lekki rower, nie ma sensu. Po za tym, ja lubię swojego tłuściocha i w terenie na nim czuję się najlepiej.
Ale od początku. Zaraz po zakończeniu "śnieżkowego" ścigania, przeniosłem się do wspomnianej wcześniej Szklarskiej Poręby. Nie byłbym sobą, gdybym choć raz nie poszedł w góry, zwłaszcza zaliczyć chyba najpiękniejszy szlak w Karkonoszach pod Śnieżnymi Kotłami. Później były Termy, masaże i zwykłe leniuchowanie. Z czasem zacząłem rozmyślać jak rozłożyć siły - jechać od razu na maksa, czy może zacząć delikatnie? Brak mi jakiejkolwiek wiedzy na ten temat, gdyż moje doświadczenie w ściganiu jest niewielkie. Uczestnictwo w różnorakich zawodach można by policzyć na palcach jednej ręki: 4 Uphille, 1 Bike Maraton we Wiśle, no i jeszcze Fat Bike Race w Górach Stołowych - dobra, dłoń + jeden palec. Przeanalizowałem trasy, przewyższenia i pozostało mi przygotować tłuściocha. Tutaj wprowadziłem drobne modyfikacje: grubasek dostał sztyce regulowaną z kierownicy, żeby poprawić komfort na zjazdach. Rozważałem też założenie "płetw" (błotników), bo w górach trochę siąpiło. Miałem obawy nie tyle, że się zbrudzę, bo to na pewno będzie miało miejsce, ale że będę miał problemy z widocznością, kiedy tłusta opona zaciągnie błotem po "goglach"... Obawy uzasadnione, ponieważ prognozy pogody nie nastrajały optymizmem. Pozostało wspólnie z kolegami przeprowadzić wieczorny trening i zaczerpnąć wiedzy od bardziej doświadczonych.
Etap I
Podobnie jak na Śnieżce, wstaję wcześniej rano, bo lekka trema nie pozwala na dłuższy sen. Poranek wita nas chmurami, na szczęście bez deszczu. Powiało optymizmem. Mimo wszystko, nie wiedząc co mnie czeka, zabieram błotniki. Może to wygląda mało profesjonalnie, ale w pierwszym etapie stawiam na praktyczność. Muszę też szanować odzienie, bo to 4 dni wyrypy, a ja mam ledwie 3 komplety i jedne jedyne buty SPD. Nie ma co marudzić, tylko trzeba ruszać na start. Wyjechaliśmy sporo wcześniej. Był moment na rozgrzewkę, ostatnie regulacje i poprawki. W tym czasie ruszają twardziele spod znaku PRO, a my zajmujemy miejsca na starcie. Jeszcze trochę oczekiwania i rusza również FUN. Początek to runda honorowa przez Szklarską Porębę i zaczynamy wspinaczkę główna drogą w stronę przejścia granicznego z Czechami. Kilka kilometrów szerokiego asfaltu pokonuję asekuracyjnie, jadąc na "pół gwizdka". Wolę oszczędzać siły na trudniejsze fragmenty trasy i następne dni. Spodziewałem się, że dość szybko asfalt zastąpią szutry, ale ku mojemu zaskoczeniu, tak się nie dzieję. Dla tłuściocha to na pewno nie najlepsza nawierzchnia, więc wybieram jakiegoś szybszego zawodnika i siadam mu na koło. Metoda dobra, bo jedziemy pod dość silny wiatr i dzięki temu utrzymuję niezłe tempo. Jednak równa droga w końcu zmienia nawierzchnię na gruntową i zaczyna rosnąć nachylenie. Peleton dzieli się na co raz mniejsze grupki i indywidualnie jadących kolarzy. Łącznie 12 km wspinaczki, choć łatwej i przeplatanej "plaskaczami", rozciągnęło stawkę. Wpleciono tu jeszcze trochę błotka - to taka zapowiedź późniejszych atrakcji. Czas na bufet umiejscowiony na szczycie i łyk wody mineralnej.
Druga część dystansu rozpoczyna się dość długim, łatwym, ale nieco urozmaiconym zjazdem. Stopniowo przybywa trudniejszych technicznie odcinków, choć bez żadnej ekstremy. Kolejny podjazd był już bardziej wymagający i pomyślano żeby nie było nudno. Dalej, na prostym odcinku, pełny wiary, że żadne błotko nie zatrzyma tłustej opony, wjechałem prosto w środek jednego z nich i mały Zonk! Koło dosłownie w całości utonęło i gdyby nie większa skała tuż pod nogą, miałbym problem z wydostaniem. Cieszyłem się nawet, że nie przeleciałem przez kierownicę, bo w jednej chwili stanąłem w miejscu. Po drodze była też ładna skałka, z króciutkim, ale treściwym podjazdem. Oczywiście nie zabrakło singli,w dodatku tuż przy końcu etapu, kiedy oczekiwałem "rozluźnienia". Do tego, na deser, podjazd do samej mety. Ponieważ oszczędzałem się, sił nie brakło i nawet na ostatnich metrach wyprzedziłem jeszcze dwie osoby. Udany finisz i koniec pierwszego etapu. Ale ulga! Dojechałem i nawet nie umieram ze zmęczenia. Choć dzisiejszy etap chyba był najłatwiejszym. Do tego pogoda dopisała, choć trochę postarszyło.
Dzisiejszy wynik to 144 miejsce w open i 28 w M4. Jak na początek jest zupełnie przyzwoicie. Lepiej spisali się koledzy na anorektycznych góralach, a zwłaszcza Bartek na lekkiej Monterii Barracudzie. Jakiś czas po mnie, na mecie, zameldował się także Michał, który również nie poszedł na łatwiznę i wybrał fatbike'a. Pierwszy etap za nami i wszyscy nieco z obawami, ale pozytywnie nastawieni, czekamy, na kolejny dzień wyrypy. Niepokoi tylko wieczorny opad deszczu...
Etap II
Jeszcze wieczorem zaczęło padać i to dość mocno. Niedziela wita nas szarugą, góry schowały się w chmurach, ale deszczu już nie ma. Tuż przed startem zobaczyliśmy nawet słoneczko. Wszyscy czują w nogach pierwszy dzionek i jakby asekuracyjnie, aby uniknąć tłumaczenia z ewentualnego słabszego wyniku, mówią coś o braku sił. Jednak patrząc na trening, chyba tak źle nie ma. Ponownie trzeba zająć miejsce na stracie, w miarę z przodu i oczekiwać na godzinę "zero", czyli 11:30. Trema mnie zżera, bo dziś pewnie będzie trudno, a ja nie wiem co pozostało w nogach. Odliczanie i GOŁ! Ponownie runda przez Szklarską Porębę i zaczynamy wspinaczkę tą samą drogą co dzień wcześniej. Ciekawostka - podwójna ciągła chyba mocno działa na podświadomość, bo niemal wszyscy, mimo zamkniętej drogi dla ruchu samochodów, jadą prawym pasem. Daje to możliwość do swobodnego przemieszczania lewym, z czego skrzętnie korzystam.
Tak samo jak wczoraj, zjeżdżamy na boczną dróżkę asfaltową i dalej na szutrową. Tym razem jednak mocniej pniemy się do góry, po czym zjeżdżamy w wąską ścieżynkę ze sporą ilością błota. Wyrypa rozpoczęta! Dalej stromy singiel z rogiem obfitości atrakcji w postaci błota, kamieni i śliskich korzeni. Właściwie wszyscy tu schodzą z rowerów i z buta gęsiego na dół. Czasami ktoś podejmuje desperacką próbę jazdy, ale choćby ze względu na tłum, zostaje zmuszony do postoju. Przy końcu nachylenie maleje i wszyscy wskakują na rumaki. Znowu można coś szybciej pojechać. Organizatorzy zadbali, żeby dziś łatwo nie było, ale są też takie miejsca, gdzie rozwijamy na szutrach ponad 60 km/h! Może z wyjątkiem mnie, bo przy moim 1x11 nie ma z czego dokręcić i jestem wyprzedzany. Próbuję wejść na najwyższą możliwą kadencje, po czym łapie się na koło najbliższego "przecinaka". Czuję przy tym wyraźnie wyższy opór toczenia szerokiego kapcia. Ale teraz byle do bufetu zaczerpnąć wody przed dalszymi wyzwaniami...
Druga część trasy to właściwie non stop trudniejsze podjazdy, single, czy urozmaicone ścieżki. Czasami sporo błota, innym razem krótkie podjazdy, przeplatane równie krótkimi wypłaszczeniami, nie pozwalające na złapanie jednolitego rytmu. Ale tutaj też wpleciono gładki, szybki zjazd,w którym przeszkadzał jedynie silny, przeciwny wiatr. Jeden z kolegów zbytnio się rozluźnił i pojechał za daleko... W ramach pokuty, kilka dodatkowych kilometrów, w dodatku pod górę i po grząskiej nawierzchni. Pogoda też przypomniała o sobie i chwilami trochę siąpiło. Kiedy już wiedziałem, że meta niedaleko, sądziłem, jak wczoraj, że już dość niespodzianek i będzie łatwy finisz. Nic podobnego! Zaliczam kolejny singiel w dół, dalej przez krzaki i po kamieniach. Wyjeżdżamy niby na szeroką drogę i sielanka, ale na jej końcu ponownie głębokie błotko. Trochę poirytowany taką atrakcją pod koniec, bąknąłem pod nosem: "złośliwcy!". Ale to nie koniec. Teraz znowu do góry, skręt na prostą i jeszcze jeden podjazd nieco błotnistym singlem. Podobnie jak wczoraj, do mety się wspinamy. Po sporej męczarni, trzeba wykrzesać z siebie resztki sił przy mocnym wsparciu moich kibiców i półmetek za mną!
Dzisiejszy dzień nie pozwolił na oszczędzanie sił. Zdecydowanie ten etap był wymagający, choć czytając tylko o przewyższeniach, czy długości trasy, można by powiedzieć, że było tylko trochę trudniej. Osiągnięte przez nas czasy, czy zakwasy w nogach, wyraźnie sygnalizują skale trudności. Ale półmetek za nami i zmagania z Górami Izerskimi zakończone! Pozostaje się posilić w bufecie i wrócić na kwaterę. Dzisiejszy dzień zakończyłem na 142 miejscu w Open i 29 w M4, co przełożyło się na 124 miejsce w generalce w Open i 28 w M4. Najlepiej z naszej drużyny ponownie pojechał Bartek, który mocno awansował w generalce. Najwidoczniej lekka Monteria mu służy. Mateusz pomylił trasy i trochę stracił, zaliczając nieplanowaną wycieczkę krajoznawczą. Michał chyba miał najcięższy dzień, bo wracając do kwatery, nie reagował na bodźce zewnętrzne...
Etap III
Tym razem poranek wita nas całkiem ładną pogodą i złotkiem na niebie. Wszyscy oczywiście narzekają na bóle i zmęczenie, ale w dobrych nastrojach czekamy na start do trzeciego etapu. Niestety, z powodu wyrębu lasu, dzisiejszego dnia mieliśmy ruszyć dopiero o 14:15 (PRO 14:00). Oznaczało to więcej odpoczynku po wyczerpującej niedzieli, ale też zaburzenie dnia. Zwłaszcza jeśli chodzi o jedzonko. Nie bardzo wiedziałem ile skonsumować, a przede wszystkim czy jeść obiad. Ostatecznie wcisnąłem dodatkową bułkę. Dziś pierwsze starcie z Karkonoszami, więc można było spodziewać się nieco innego charakteru trasy. Patrząc na parametry, powinno być lżej. Ale ponownie mam tremę...
Czas zleciał szybko i ponownie zajmujemy miejsce na starcie. Niestety trochę daleko od czoła, coś dziś akurat ma spore znaczenie, ze względu na układ początkowego odcinka trasy. Wybija 14:15 i GO! No właśnie. Chciałoby się od razu pojechać, ale za linią startu skręt 90 stopni, zwężka i od razu mocno pod górę. Robi się tłok, sporo osób spada z rowerów, co pogłębia chaos i tak tracimy cenne sekundy, a nawet minuty. Ale w końcu mogę nabrać rozpędu i zaczynam wymijać kolejnych zawodników. Podjazd dość stromy, ale krótki. Szybko wyjeżdżamy na prostą i dalej już lekko z góry. Droga bardzo nierówna ze sporą ilością ostrych kamieni. Zaczyna się pogrom, kapeć za kapciem. Na jednym szybkim zakręcie ktoś wyleciał do rowu, patrząc po śladach. Trup ściele się gęsto. Dalej jakość nawierzchni bardziej przyjazna i na przemian góra, dół. Tempo mocne. Tak aż do pierwszego technicznego odcinka, bo na singla trochę za szeroko. Ale dużo skał skutecznie utrudnia jazdę, podobnie jak kumulacja kolarzy. Muszę zsiadać nawet tam, gdzie jest dość łatwo, aż znajduję alternatywę i daję ostro do przodu. Za mna puszcza się kilka osób. Szybko pozostawiamy ten odcinek i znowu można nabrać prędkości.
Dalej kolejne techniczne odcinki i single, bardzo skaliste, ale za to o skromnym nachyleniu. Tłuścioch pokonuje je bez najmniejszego trudu i z przyjemnością. Muszę jedynie uważać na ostre skały, bo opony szerokie, ale delikatne. Zaskoczeniem było wyraźnie mniej błota niż w poprzednich dwóch etapach. Do tego dziś mamy dwa bufety. Wspomnę jeszcze o ciekawym i widokowym odcinku, wysoko nad strumieniem. Trochę traumatyczny, bo jakby coś nie poszło, to jest gdzie spaść. Ale za to na jego końcu można było się posilić i napoić. Tutaj nawet na chwilę stanąłem. Dalej wspinaczka i kolejne techniczne odcinki, skutecznie wymęczające. Organizatorzy zadbali też o wyjątkową atrakcję, którą większość omijała - przejazd przez rzeczkę. Nic dziwnego, że chętnych brak. Spróbowałem i prawie się udało. Prawie, bo brakło może metra i utknąłem. Strumyk okazał się dużo głębszy niż wyglądał i miał wiele trudnych do przejechania skał. Dość sprawnie opuściłem jego koryto, ale straciłem kilka pozycji. Do tego przemoczyłem buty. Na szczęście końcówka etapu to już szybkie, szerokie odcinki. Jedynie na końcówce łatwy singiel i jeszcze drobna kombinacja przed samą metą. Na ostatnich metrach mocny doping i jestem! Dziś, mimo zmęczenia, poszło bardzo sprawnie. Ten etap swoją konfiguracją bardzo mi pasował. Wypompowany jestem, ale z dużym optymizmem będę czekał na ostatni dzień zmagań. Zająłem 140 miejsce w Open i 28 w M4, dzięki czemu awansowałem w generalce na 121 pozycję w Open i pozostałem 28 w M4.
Jak pozostali członkowie drużyny? Bartek nabiera rozpędu i dalej pnie się do góry w klasyfikacji. Podobnie Mateusz, który jako drugi z nas dojechał do mety. Również Michał na Facie dziś pojechał wyraźnie mocniej. Chyba miał zdecydowanie lepszy dzień. Najważniejsze, że jesteśmy w komplecie przed ostatnim dniem rywalizacji. Techniczne problemy wykluczyły już mnóstwo osób, więc nie tylko kondycja jest tu ważna. Sprzęt też trzeba szanować. Póki co, możemy udać się na Imprezę Integracyjną, którą zaplanowano na godz. 20:00. Niestety, opóźniony start spowodował, że jeszcze niektórzy zawodnicy walczą w tym czasie na trasie. Być może to właśnie wpłynęło na małe opóźnienie. Zwłoka spowodowała zagęszczenie tłumu, a to olbrzymią kolejkę po jedzonko i napoje. Trochę tego nie przemyśleli. Przypuszczalnie ostatni nie tylko będą mieli ubogi wybór potraw, ale też sobie postoją, co po trzech etapach jest mało fajnie... Bardzo szybko opuszczamy imprezę, gdyż chcemy o przyzwoitej porze wskoczyć do wyra (nieoficjalny powód: przydział na osobę=1 piwo).
Etap IV
No i naszedł ten wyczekiwany dzień. Znowu w nocy coś tam popadało, ale rano już jest dobrze. Dziś również startujemy późno, więc korzystam z wolnego i odpoczywam. Spokój zakłóca jedynie konieczność wcześniejszego opuszczenia pensjonatu. Niestety musimy się spakować i resztę czasu spędzić już w plenerze. Przy okazji wcinam sporą porcję frytek. Trochę węglowodanów nie zaszkodzi. Przy końcówce wczorajszego etapu poczułem mocny głód, którego nie dało się zaspokoić napojem energetycznym, więc większy posiłek wskazany. Niestety, chłód daje popalić i muszę znaleźć schronienie przed wiatrem. Przygarniają mnie koledzy teamowi, z którymi razem oczekujemy już na start do ostatniego etapu.
Powolutku podjeżdżamy na start i staramy się ustawić lepiej niż wczoraj. Niestety znowu trochę spóźnieni. Wybija 14:15 i ruszamy. Uuuu, ale boli! Ewidentnie czuję poprzednie 3 dni! Pierwsze metry ledwie jadę i ciężko rozruszać nogi. Ale po chwili łapie rytm i cisnę mocniej pod tą samą górkę co wczoraj. Początek dzisiejszego dnia jeszcze szybszy. Długie, szerokie i proste odcinki pozwalają rozwijać spore prędkości. Ponownie na poboczu sporo kapci i innej maści defektów. Pozornie łatwy odcinek przesiewa stawkę. Oczywiście były single i odcinki techniczne, ale jakby tego wyraźnie mniej. Znowu puszczono nas nad skarpą, choć w skróconej wersji i przez rozpadające się mostki (o tym wcześniej nie wspomniałem). Ale podobnie jak wczoraj, trasa mi "leży". Tuż za skarpą i ostatnim mostkiem, bufet. Czas ostatni raz napoić się w terenie i zaczynamy długi, 6-kilometrowy podjazd.
Niestety szczęście mi tym razem nie dopisuję. Być może za szybko pokonywałem któryś ze skalistych odcinków. Czuję, że mam mało powietrza w tylnym kole. Muszę podjąć jakąś decyzję - jadę tak dalej, albo przymusowy postój, jakaś strata czasu i uzupełnienie ubytku PSI. Druga opcja bezpieczniejsza, ale postanawiam jechać, bo trasa wygląda na łatwą, a do mety już stosunkowo niedaleko. Tak nawet jest bardziej komfortowo. Podjazd pokonuję szybko i nawet wyprzedzam trochę osób, ale niepokój pozostaje. Dalej jeszcze trochę męczących fragmentów z błotem, tudzież nietypową konfiguracją terenu i ponownie szybki odcinek. Niestety najeżdżam na większą skałę tylnym kołem, które zaczyna myszkować na boki i wszystko jasne. Kapeć! Próbuję jeszcze dopompować na szybko, żeby tylko dojechać, ale bez efektu. Pozostaje łatać (zapasowej dętki nie miałem), wzywać serwis, lub opcja nr 3: bieg z "flakonem" do mety. Indywidualna naprawa trochę by potrwała, podobnie gdybym wezwał serwis, więc wybieram opcję nr 3. Meta już niedaleko, jakieś 2,5 km, więc to raczej najszybszy sposób ukończenia zawodów. Zaczynam od marszu, po czy stwierdzam, że trucht jest możliwy. Na podjazdach tracę niewiele, bo tępo jadących jest podobne. Tak, jeszcze warto powalczyć o uratowanie części wyniku. Nie ukrywam, że boli jak mnie wymijają, a ja taki bezradny... Trucht zmienia się w bieg, zwłaszcza na ostatnim singlu i ostatniej kombinacji przed metą. Dyszę strasznie, omal płuca nie wypluję, ale sił ciągle nie brakuję. Chyba podczas biegu pracują inne mięśnie niż na rowerze, więc para jest. Wbiegam na ostatnią rundę, gdzie wspiera mnie mocny doping i wpadam na metę. Jestem! Mimo przeciwności ukończyłem zawody, ale dziś dopiero na 165 miejscu. Po złapaniu flaka jednak nie narzekam, choć dziś mogłem poprawić jeszcze swoja pozycję w generalce, bo jechałem zdecydowanie szybciej.
Koledzy z drużyny też mieli przygody, a zwłaszcza pędzący jak błyskawica Bartosz. Krzyknął dziewczynie, żeby mu zostawiła lewą wolną, a ona potraktowała to jak instrukcje przewodnika i tam ruszyła. Chcąc uniknąć zderzenia, trafił na kamień i przeleciał przez kierownicę. Leżał kilka minut, nie mogąc się poruszyć. Przejechało koło niego kilkanaście osób, ale żadna nawet nie spytała czy nie potrzebuje pomocy - nieładnie! Mimo tego pozbierał się i dotarł do mety na 57 miejscu! Całkiem nieźle pojechał też Mateusz, docierając na metę 119. Ale jak patrzę na jego czas, gdyby nie kapeć, może bym jeszcze pogonił? Również ostatni z nas - Michał dojechał pewnie do mety i mogliśmy świętować ukończenie zawodów w komplecie. Klasyfikacji Fatów nam nie zrobili, ale to nie znaczy, że nie możemy sobie sami zorganizować podium...
... i godnie go opuścić!
Wspomnę jeszcze o głównych bohaterach Bike Adventure, czyli zwycięzcach całego cyklu. Zacznę od największych twardzieli, czyli PRO. Kategorię Open kobiet wygrała Nadiia Kolomiiets, drugie miejsce wywalczyła Magdalena Wojtyła, a na najniższym stopniu podium stanęła Regina Marunde. Kategorię mężczyzn wygrał Bartosz Janowski , tuż za nim uplasował się Michał Ficek, a trzecie miejsce przypadło Tomaszowi Repińskiemu. Na dystansie FUN, wśród kobiet, wygrała Zuzanna Krzystała, drugi stopień podium zajęła Agnieszka Patoka, a trzeci Maria Ossowska. Wśród panów zwycięzcą został Maciej Stanowicz, drugie miejsce zajął Łukasz Reiter, a na trzecim miescu zakończył zawody Adam Wąsowicz. Wszystkim serdecznie gratulujemy i podziwiamy.
Na koniec małe podsumowanie. Celem pierwszego mojego startu było przede wszystkim zapoznanie się z tą imprezą i jej ukończenie. Plan wykonałem w 100% i jestem w pełni usatysfakcjonowany. Ostatecznie zająłem 130 miejsce w klasyfikacji generalnej Open i 30 w M4. Pewnie gdyby nie flak, byłaby szansa być wyżej jak 120 w Open i 28, może 27 w M4. Ale nie ma co gdybać, bo nie tylko ja miewałem problemy na trasie. Pozornie FUN nie wygląda na specjalnie trudny, ale uwierzcie, jest co robić! Przewyższenia i długość niewiele mówią o skali trudności. Organizatorzy przygotowali mnóstwo niespodzianek i wymagających technicznych odcinków. Po takich czterech dniach może odechcieć się roweru. Oczywiście tylko na chwilę. Szkoda, że nie zrobiono "fatbajkowej" kategorii, na czym nam zależy. To zawsze może przyciągnąć potencjalnych wielbicieli tłuściochów, a już na pewno mnie motywuje podwójnie. Może za rok? Albo za rok pojechać PRO? Jest czas na przemyślenia.
Maciej Paterak