Jak los potrafi być okrutny wiedzą tylko ci, których on spotyka. My dowiadujemy się o tym najczęściej z mediów. Tym razem ofiarą bezdusznych przepisów padła wielokrotna medalistka, kolarka Ania Harkowska. Jesteśmy wielką kolarską rodziną, choć na co dzień rzadko o tym pamiętamy. Teraz czas się zjednoczyć i pomóc tej wyjątkowej dziewczynie!
Redakcja TEAM29er
Dzięki uprzejmości Velonews.pl publikujemy materiał o Ani, która dzielnie walczy z powrotem do normalnego życia oraz z bezdusznymi przepisami. Poświęćcie chwilę, przeczytajcie do końca, a potem wspólnie pomóżmy Ani, bo nigdy nie wiadomo, kiedy "cegła spadnie na nasz kask"...
Kiedy potrącił ją samochód miała 22 lata. Właśnie zmieniła dyscyplinę sportu i po pływaniu oraz triathlonie rzuciła się w kolarstwo. Było późne popołudnie, deszczowy dzień maja 2002 roku. Była studentką drugiego roku Instytutu Wychowania Fizycznego Uniwersytetu Szczecińskiego. Pomyliła przystanki autobusowe i musiała przejść na drugą stronę ulicy. Kiedy już sprawdziła rozkład jazdy, niebezpiecznie się wychyliła. Samochód, który w nią uderzył spowodował wiele złamań. Omal nie amputowano jej lewej nogi. Do dziś ma w niej tytanową śrubę, ale wcześniej cierpiała miesiącami dochodząc do siebie. Podczas ostatnich Igrzysk Paraolimpijskich w Londynie stanęła na podium, zdobywając srebrny medal w kolarstwie torowym, oraz srebrny medal w jeździe indywidualnej na czas i jeszcze jedno srebro dołożyła w wyścigu ze startu wspólnego i czwarta na 500m na torze. Zainspiruj się historią Anny Harkowskiej, która dziś jest jedną z najlepszych kolarek świata.
Zanim doszło do tragicznego wypadku od lat uprawiałam sport - w zasadzie od dzieciństwa. Już w wieku 18 lat przebiegłam maraton. Na początku sporo pływałam, biegałam, później był triathlon, ale moi trenerzy widząc jak silną jestem zawodniczką zaproponowali, abym przeszła na kolarstwo. Zgodziłam się. Trenowałam i studiowałam. W 2002 roku byłam studentką drugiego roku Instytutu Wychowania Fizycznego w Szczecinie. Właśnie skończyłam pierwszy trening i spieszyłam się na zajęcia z pływania – kończyłam kurs instruktorski, to były przedostatnie zajęcia przed egzaminem. Na zewnątrz padał deszcz, była godzina 16.00. Pomyślałam, że wyjątkowo pojadę autobusem – może to dziwne, ale jeszcze nigdy wcześniej nie jechałam autobusem miejskim. Trener powiedział mi, którą linią dotrę na miejsce, ale pomyliłam przystanki i musiałam przejść na drugą stronę ulicy. Podeszłam do krawędzi jezdni i niebezpiecznie się wychyliłam. Poczułam uderzenie, ale mimo okropnego bólu nie straciłam przytomności. Nawet w szpitalu lekarze mieli problem z uśpieniem mnie do operacji. Kilkadziesiąt minut wcześniej skończyłam trening, byłam również po odżywkach pobudzających, na torze kolarskim robiłam tempówki, trening o dużej intensywności. Lekarzom udało się mnie znieczulić dopiero po 5 godzinach prób. Przeszłam w sumie 12 operacji. Uderzenie było tak mocne, że od śródstopia oderwało mi kawałek kości, którą lekarze musieli mi dołączyć. Niestety w szpitalu popełniono również sporo błędów. Między innymi próbowano ściągać mi buty w całości zamiast je rozciąć, co dodatkowo uszkodziło tkanki. Przenoszono mnie kilkukrotnie na prześcieradle, bez żadnego usztywnienia, co źle wpływało na i tak uszkodzony już kręgosłup. Całe szczęście w pobliżu był ratownik medyczny, który parę razy ratował mi zdrowie, a nawet życie. Powstrzymał pielęgniarkę, która na siłę chciała zerwać mi but z nogi, zainterweniował podczas operacji, kiedy miałam zapaść, zauważył postępującą martwicę – dużo mu zawdzięczam. To m.in. on uratował mi nogę. W szpitalu leżałam dwa miesiące, po czym musiałam leczyć się w domu, bo zaraziłam się gronkowcem. Niestety otworzyły mi się rany i zaczęły ropieć, więc wróciłam do szpitala, z którego po dwóch tygodniach znów wróciłam do domu.
{youtube}JBHFbKrE6W0{/youtube}
Pierwsze cztery miesiące spędzone w większości na szpitalnym łóżku były walką z bólem. Krzyczałam, płakałam i błagałam lekarzy, żeby dali mi coś, co uśmierzy ból. W ogóle nie myślałam o sporcie i powrocie do treningu. Chciałam tylko, aby przestało mnie boleć. Przełom nastąpił wówczas, gdy zaczęłam bardzo intensywną rehabilitację. Jednak noga wciąż bardzo mnie bolała, co było spowodowane niezrośniętymi nerwami i gronkowcem. Pomimo tego zaczęłam mocno ćwiczyć. Chciałam wrócić do ścigania. To pragnienie było wzmocnione zapewnieniami lekarza, że będę jeszcze biegać. Dodawał mi optymizmu, chociaż nie do końca był w tym szczery, bo wiedział, że do wyczynowego sportu mogę już nigdy nie wrócić. Ale chciał mnie dopingować do walki o powrót do zdrowia. Bardzo szybko po rocznej rehabilitacji. Niespodziewanie szybko zrosła mi się noga – do tego stopnia, że lekarz, który zobaczył zdjęcie rentgenowskie wysłał mnie jeszcze raz na prześwietlenie, stwierdzając, że dostał zdjęcie zdrowej nogi. Noga zrosła się jednak krzywo i na obozie sportowym złamałam ją, ale dzięki temu można było przystąpić do skuteczniejszego leczenia. Jednak wkrótce po tym lekarz, który mnie prowadził powiedział wprost, że dawał mi nadzieję na starty tylko po to abym ćwiczyła, nie poddawała się. Ale nie załamałam się tym, co mówił. Przecież lekarze też mogą się mylić. Ćwiczyłam dalej. Wstawiono mi wówczas śrubę tytanową w lewą nogę, ale była ciut za duża i przez dwa tygodni, kiedy miałam zakaz ruszania nogą, śruba wrosła mi w rzepkę. Znowu trzeba było zacząć od zera. Z trudnością siedziałam na rowerze stacjonarnym i na początku nie mogłam zrobić nawet jednego obrotu korbą. Z czasem udawało mi się zrobić dwa na minutę. Kiedy tylko byłam już w stanie kręcić na rowerze w miarę swobodnie przesiadłam się na zwykły rower ustawiony na rolkach, mimo, że nie chodziłam i nie stawałam na nogach swobodnie. Na rolki pomagał mi wsiadać najpierw brat, a później kolega. Byłam wtedy bardzo lekka, ważyłam 40 kilogramów. Mój kolega mówił, że nie może patrzeć jak wsiadam na tak niestabilny sprzęt, wychodził z pokoju i mówił, że w razie czego mam wołać kogoś z rodziny. Całą nogę miałam odrutowaną, a przez rany delikatnie wyciekała ropa. Ja mimo to jeździłam mimo ostrzeżeń, że mogę się wywrócić. Tak też się stało. Chwila nieuwagi, dekoncentracji podczas rozmowy i już leżałam na podłodze. Na szczęście nic poważnego się nie stało. Dosyć szybko zaczęłam wracać do formy, jak na mój stan zdrowia. Jeździłam nawet po dwie godziny na rolkach. Zaczęłam chodzić na basen i na siłownie. Pomagała mi mama, która woziła mnie na masaże, treningi i odnowę. Jednak problemy z nogą zostały do dziś. Nie wszystko udało się przywrócić.
Każdego dnia pokonuję około 100km . Trochę zaczęło boleć mnie kolano, ale przystopowałam i jest już dobrze. Tygodniowo robię około 700-set kilometrów. Bywały czasy, kiedy takich treningów robiłam więcej – 2 razy dziennie , ale zmieniłam trening.
Dziś jestem już w innym miejscu, na innym etapie życia. Wróciłam do sportu, ścigam się i startuję nie tylko w zawodach dla osób niepełnosprawnych, ale rywalizuje również z całkowicie sprawnymi wyczynowcami. Latem 2012 roku spełniło się jedno z moich marzeń. Zdobyłam srebrny medal na Igrzyskach Paraolimpijskich w Londynie w kolarstwie torowym. Powiem szczerze, że był to medal, z którego do tej pory cieszyłam się najbardziej. Jeszcze nigdy nie przeżyłam takiej radości. Nie spodziewałam się, że tak zareaguje. Nawet na Mistrzostwach Świata płakałam, ale ze złości, bo wtedy srebrny medal był dla mnie porażką, ale w Londynie byłam szczęśliwa. Kolejny cel to oczywiście kolejna Paraolimpiada i zdobycie medalu…najlepiej złotego, ale każdy będzie cieszył. Wcześniej chciałabym zdobyć koszulkę Mistrzyni Świata.
Od redakcji:
Jurek Owsiak potrafi, tym bardziej My możemy. Niech ruszy "Wielka Orkiestra Kolarskiej Pomocy! Poniżej podajemy prywatne konto Ani. Każda złotówka jest ważna i za każdą przelaną na jej konto złotówkę dziękujemy.
87 1020 4870 0000 5502 0024 9458
Stwórzmy Wielką Orkiestrę Kolarskiej Pomocy. Dzięki Waszej pomocy Ania będzie mogła w spokoju trenować i dawać nam wszystkim powody do dumy wygrywając na największych światowych imprezach! Z góry DZIĘKI!!!