Zazwyczaj piszemy tu o rowerach górskich i wszystkim co z nimi związane. Tym razem wyjątkowo będzie to relacja z imprezy szosowej. Dość wyjątkowej, bo jak po tytule się domyślacie - długodystansowej. Dokładnie to 510 km jazdy non stop!
Maciej Paterak
Ostatnio ultramaratony zdobywają serca co raz większej rzeszy kolarzy i wcale mnie to nie dziwi. Możliwość zmierzenia się z dystansem co najmniej 510 km (istnieją nawet kilkakrotnie dłuższe) to prawdziwe wyzwanie, wymagające bardzo dobrej kondycji. Ponieważ od kilku lat uwielbiam robić dłuższe wyprawy rowerowe, postanowiłem spróbować swoich sił w jednych z najbardziej rozpoznawalnych zawodach: "Bałtyk-Bieszczady Tour". Jednak żebym mógł tam w ogóle wystartować, musiałem zdobyć kwalifikacje. Co to oznacza? Muszę ukończyć w limicie czasu którąś z mniejszych imprez, na dystansie minimum 500 km (BBT to aż 1008 km!). Idealnie do tego pasuję "Piękny Wschód", który organizowany jest już końcem kwietnia. Taka opcja ma wiele zalet. Po pierwsze - szybko możemy mieć to z głowy i przekonać się wstępnie o naszych możliwościach, po drugie - będziemy mieli jeszcze dużo czasu na ewentualną drugą próbę, jakby pierwsza nie poszła, po trzecie - będziemy mieć dużo czasu na regeneracje, dodatkowy trening czy nawet dokupienie niezbędnego wyposażenia, o którym wcześniej nawet byśmy nie pomyśleli...
Wybór kategorii
Mamy do wyboru 3 podstawowe: SOLO, OPEN i TEAM. Jak łatwo się domyślić, SOLO to samotna jazda i oczywiście najtrudniejsza, bo nie wolno nam ani przez chwilę korzystać z czyjejś pomocy i np. jechać komuś na kole. W praktyce, na rozjechanie się było kilka pierwszych kilometrów. Resztę dystansu musimy pokonać samotnie. OPEN oznacza jazdę w grupie, choć bez przymusu. Dozwolona jest współpraca i chowanie za kolegami choćby przed wiatrem. Niewątpliwie tak jest łatwiej i szybciej, choć w razie nieporozumień, można grupę opuścić. No i TEAM - można jechać ze wsparciem samochodu z ekwipunkiem. Jeden osobnik chciał w ten sposób ustanowić rekord trasy nie zsiadając w ogóle z roweru! Limit czasu dla kategorii TEAM jest mniejszy niż dla SOLO i OPEN. Tutaj jeszcze ważna uwaga! Jeśli ukończymy PW jadąc SOLO, możemy BBT jechać zarówno SOLO jak i OPEN. Jeśli wybierzemy OPEN, kwalifikacje dostaniemy tylko do jazdy w grupie. Warto to wziąć pod uwagę, zanim podejmiemy decyzję. Ja wybrałem SOLO, bo przede wszystkim chciałem mieć wolny wybór. Po za tym uznałem, że jeśli nie będę w stanie przejechać 510 km samemu, to powinienem dać sobie spokój z ultramaratonami.
Bikepacking
Dystans 510 km oznaczał, że będę jechać co najmniej w okolicach doby. Robiąc pierwszą w życiu pięćsetkę wiedziałem, że nie będę tu wykręcał rekordów. Trzeba było zabrać coś na chłód nocy i lekkie ubranko na dzień, Powerbank, odpowiednia mocną lampę z rezerwowym akumulatorem, jedzonko, napoje itp. Wszystko to trzeba gdzieś upchnąć i najlepiej tak, żeby nie przeszkadzało w jeździe. Najlepsza do tego celu okazała się duża torba pod siodłowa. Do tego doszły dwie mniejsze, gdzie miałem podręczny serwis i wszystko co potrzebne na bieżąco. Zabrałem też "nerkę" - dobre uzupełnienie i nie przeszkadza tak jak plecak. Wspomnę jeszcze o wymianie siodełka na trekkingowe, bo nie wyobrażam sobie spędzić dobę na sportowym... ;)
Start
Według regulaminu musiałem się stawić na starcie pół godziny przed wyruszeniem na trasę. Trzeba było wcześniej wstać, ostatecznie zdecydować co ubrać, co zabrać i ruszyć w kierunku punktu początkowego. Jest zimno i rześko, ale cisza i świeci słoneczko. Dzień zapowiada się wyśmienicie. Przynajmniej do momentu, kiedy wiatr przestawia barierki na starcie. Coś jakby chciał zakomunikować: "helo! witajcie! czekam na Was!". Pobieram jeszcze specjalną kostkę, dzięki której będzie można mnie śledzić na trasie online i czekam na swoją kolej. Po raz pierwszy w takich okolicznościach nie czuję mega tremy, tylko wielką ekscytację. Czuję, że to będzie wielka przygoda, coś, na co długo czekałem! Ostatnie odliczanie i powoli ruszamy. Nikt nie szarpie na pierwszych metrach, powoli nabieramy rozpędu...
Wiatr prosto w pysk!
Sprawdzałem prognozy pogody przed startem i niestety te nie były zbyt optymistyczne, jeśli chodzi o wiatr. Tak po za tym pogoda igła! Jak tylko opuszczaliśmy Parczew, dostaliśmy powiew prosto w pysk! Tak zapowiadali i tak się stało. Niedawne doświadczenie z treningu się przydało i nie forsując się, utrzymywałem tempo na poziomie 20 - 25 km/h. Tyle wystarczy, żeby zmieścić się w limicie czasu i nie zaorać zbyt szybko. Moja grupa szybko uciekła, nie czekając na minięcie ostatecznego punktu, którym była Dębowa Kłoda. Ale w ogóle się tym nie przejmowałem, konsekwentnie realizując swój plan. Tylko głupie uczucie, kiedy człowiek jest wyprzedzany hurtowo przez wszystkich zawodników. Chyba wszystkich... Ale ja każde zawody zaczynam powoli, stopniowo przyspieszając w miarę możliwości. Wolę dojechać z zapasem sił, niż umierać na ostatnich metrach. Po za tym, to celem nadrzędnym była kwalifikacja do BBT.
Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów szybko ucieka, mimo wiatru, który przybiera na sile i oczywiście wali prosto w twarz. Pierwszy punkt kontrolny, zlokalizowany na 108 kilometrze dość szybko osiągam, podbijam książeczkę, jem i jadę dalej. Niestety, po krótkim odpoczynku dalej cisnę pod wiatr, ewentualnie duje lekko z boku. Do tego pojawiają się całkiem spore górki, jak na niziny. Góra dół, góra dół i tak w nieskończoność. Dopiero gdzieś 20 km przed PK-3 ( połowa dystansu) kończą się podjazdy i zaczyna całkiem przyjemna jazda w dół. Wtóruje temu cichnący wiatr. Ale gdzieś na 220 kilometrze łapie mnie kryzys i muszę na chwilę stanąć i coś skonsumować. Słuszna decyzja! Posiłek w postaci batona energetycznego ciężko przeszedł przez gardło, ale po kilku kilometrach wyraźnie pomógł podkręcić tępo. Choć muszę przyznać, że w moim odczuciu osiągnięcie połowy dystansu trwało wiecznie!
Posiłki
Już na pierwszym punkcie kontrolnym dostaliśmy ciepły posiłek w postaci Żurku z Kiełbasą, choć tu chyba podziałali "skryci parówkożercy", czy raczej kiełbasożercy... ;) Niby dobrze, ale jakoś pojedzony się nie czułem. Można było uzupełnić "bak" słodkimi bułkami, ale słodkiego nie lubię! Jeśli już, to w ograniczonej ilości. Na kolejnych punktach były kanapki, owoce i znowu słodkie bułki... Ale był tez Gulasz, choć miał więcej tłuścin niż mięsa. Hitem okazał się PK-4, gdzie serwowano Pierś z kurczaka z grilla, ryż, brokuły i jakąś sałatkę, a to wszystko polane smacznym sosem. Mniam mniam, ale to było dobre! Zdecydowanie to był najlepszy punkt! Później pozostały już tylko kanapki, słodkie bułki, banany i inne takie... ;) Tak już całkiem poważnie, to z jedzeniem źle nie było i go nie brakowało, ale wolałbym zapłacić więcej wpisowego i mieć prawdziwy full wypas. Coś w rodzaju "Szwedzkiego stołu".
Kolarz widmo
Rzecz działa się między godziną 2 a 3 nad ranem - zaskoczeni? ;) Totalnie puste drogi, lekko oświetlone przez księżyc. Kiedy na drodze było trochę łatek bądź innych nierówności, dość często oglądałem się za siebie, żeby przy moich manewrach wymijających, kogoś nie wypchnąć z drogi. Nie słyszałem jak mnie doganiali, bo rower szosowy należy do wyjątkowo cichych, a do tego wiatr skutecznie zagłuszał nawet samochody. Czułem się dobrze, spanie mnie nie brało. Pewnie zmierzałem do PK-5, czyli piątego Punktu Kontrolnego. Gdzieś w połowie trasy między PK-4 a PK-5, dogoniła mnie para kolarzy, a właściwie kolarz i "kolarka". Chwila dyskusji i zaczęli mi powoli odjeżdżać. Po następnych 20 minutach zniknęli za horyzontem. Ale niedługo po tym dogoniłem ich w jakiejś miejscowości, bo ów kolarz miał jakiś problem techniczny, czy coś w tym rodzaju. Zapytałem asekuracyjnie czy wszystko ok i po twierdzącej odpowiedzi ruszyłem dalej. Musimy dbać o siebie nawzajem. ;) Byłem pewien, że szybko mnie dogonią i znowu uciekną. Minęło jakieś pół godziny, jak dostrzegłem za sobą lampkę rowerową na dość długim zjeździe. Takowe najczęściej pokonywałem całkiem na luzie i nie forsowałem tępa. Aby było powyżej 30 km/h. Po pierwsze - dobrze wykorzystać każdą fałdkę terenu do odpoczynku, po drugie - nawet przy mocnej lampie widoczność jest ograniczona,a uszkodzić cienką oponę kolarki nietrudno. Byłem pewien, że zaraz zostanę wyprzedzony, ale nic takiego się nie dzieję. Kiedy spodziewany czas wyprzedzania znacząco został przekroczony, ponownie oglądam się za siebie i... pusto! Ciemno i nikogo nie widać. Może mi się coś przywidziało? A może jednak byłem szybszy z górki? Po kilku minutach ponownie oglądam się za siebie i tym razem jestem pewien, że będę lada chwila "machnięty". Czekam, jadę blisko krawędzi jezdni, ale nic... Znowu patrze za siebie, a tam ciemno i nikogo dostrzec nie mogę. Może to samochód w oddali? albo jakaś przydrożna lampa spowodowała takie wrażenie? Mija kolejne kilka minut i znowu widzę kogoś za sobą, ale tym razem dokładnie się przyjrzałem. Tak, teraz będę wyprzedzany! Znowu mija dłuższa chwila i... znowu nikogo za mną nie widzę! Tym razem miałem 100 % pewności. Czyżby jakieś halucynacje, choć nie czuję jeszcze zmęczenia??? Trochę się zaniepokoiłem i przestałem oglądać za siebie. Wtedy, tuż przed PK-5, słyszę głosy i dogoniła mnie owa para. Razem odnajdujemy ów punkt kontrolny. Podbijamy karty, idziemy jeść, pić i nieco odpocząć. Ciągle jednak mnie intrygowało, czy ktoś za mną jechał, czy miałem jakieś zwidy. Chwilę później słyszę, jak ów Pan z dziewczyną, co dojechali ze mną na punkt, rozmawiają o lampce... Nie wytrzymałem i się spytałem:
- To Wy mnie co chwila doganialiście i znikaliście?
- Ciągle lampa mi się wyłącza... nie wiem co z nią... - usłyszałem.
Wszystko jasne, więc już byłem spokojny o mój stan umysłowy... ;)
Fantazje GPS
Tuż przed owym ultramaratonem zakupiłem GPS Garmin, bo nie wyobrażałem sobie nawigowania z mapy na tak długiej i miejscami pokręconej trasie. Zajęło by to zbyt wiele czasu, a w nocy pewnie by mi nerwy zszarpało... ;) Owy GPS to taki najbardziej podstawowy Garmin Edge Touring, z kolorowym wyświetlaczem, służący w zasadzie jedynie do nawigacji. Można tam podpiąć czujnik kadencji i chyba tętna, ale mi to obojętne. To nieistotne. Czasu na poznanie urządzenia wiele nie miałem, ale udało mi się wgrać trasę ultramaratonu, czyli to co najważniejsze. Po dotarciu na miejsce do Parczewa, dzień przed startem, spróbowałem nawet czy mnie właściwie poprowadzi. Tylko początek trasy. Tak, prowadził! Rogalik na twarzy pełen. :)
Następnego dnia odpowiednio wcześniej go włączyłem, żeby zdążył złapać sygnał z satelitów i od startu właściwie prowadził. Tak też było - od samego początku jak po sznurku! Nie różni się to niczym od urządzeń tego typu w samochodach. Przynajmniej sposób pokazywania itp. , bo tu tak po za tym, mamy konkretny akumulator i pełną wodoodporność. Cały dzień nie miałem z nim najmniejszych problemów, mogłem się całkowicie skupić na jeździe. Jedynie musiałem go doładować, bo jednak bateria starczała max na 15 godzin, a ja wiedziałem, że będę jechał co najmniej 24h! Wszystko szło znakomicie aż do punktu PK-4 na 334 km, gdzie ze względu na brak opieki nad naszymi rumakami, musieliśmy je wnosić do wewnątrz budynku. W tym momencie wyłączył się mój GPS. Myślałem, że tylko chwilowo "usnął", ale niestety. Załączam go ponownie i muszę całą procedurę rozpoczynać od nowa. Znaczy się otworzyć plik i dać mu przeliczyć dane. Kilka minut oczekiwania i chyba jest ok. Tere fere... Wyskoczył błąd przeliczania i się wyłączył. Procedurę powtórzyłem ze 3 razy, ale za każdym razem bez rezultatu. Masakra - pomyślałem. Jeszcze w nocy taki problem! W końcu nieco zmieniłem procedurę i choć nie ruszył jak trzeba, to pokazywał mnie na mapie i czy jestem na właściwej trasie. Jest trudniej, ale tak też da się jechać bez większego problemu. Wspomagam się też innymi zawodnikami, których niemal non stop widziałem bliżej lub dalej ode mnie. Nice!
Bez trudu docieram do PK-5, choć znalezienie budynku było nieco trudniejsze. Pomogła mi para kolarzy, o których wspominałem wcześniej. Jest dobrze. Powinienem już nic nie robić ze swoją nawigacją, ale coś mnie kopnęło, żeby jednak spróbować. Tym razem ruszył! Radość nieopisana! Do mety już tylko nieco ponad 100 km, robi się widno, a jedyny mankament w postaci szwankującej nawigacji wydaje się nie istnieć. Choć do myślenie dał mi inny kolarz, którego GPS też nie chciał odpalić. Chyba również "Garniak", choć bardziej wypasiony (tak mi się wydawało). Pamiętałem z wcześniejszej analizy, że będę jechać wzdłuż rzeki i stawów. Tak też było, choć pewien szczegół się nie zgadzał... Ale tego nie dostrzegłem. Do myślenia powinno mi też dać miejsce, gdzie musiałem przejechać kawałkiem po szutrach koło jakiś garaży - szutry na trasie wyścigu szosowego? Kawałek dalej dojechałem do skrzyżowania, które już raz pokonywałem i tu włączyła się czerwona lampka. Ale telefonu od żony brak... Czyli może część wspólna (takie, a raczej taka była) i jest ok. Pokonuję karkołomny podjazd i nabieram kolejnych wątpliwości. Jest też telefon od żony:
- Jesteś po drugiej stronie mapy! Powtarzasz trasę!
W tym momencie niezły dół, ale sądziłem, że strata niewielka. Niestety, kiedy sprawdziłem na telefonie, gdzie miałem wgraną całą mapę i mogłem zobaczyć gdzie jestem, szok! Jeszcze większy dołek! Odnajduje też jednego zawodnika, którego GPS tak samo wyprowadził w pole. Powrót do trasy, gdzie się zgubiliśmy, nie ma sensu. Dzwonię więc do organizatora i ustalamy, że mamy wracać trasą, którą zaczynaliśmy. To dodatkowe 50 km, ale przynajmniej mam jeszcze szanse ukończyć zawody w limicie czasu do BBT. Ponownie jadę po śladzie, tylko pod prąd. GPS protestuje i chcę się wyłączyć. Ale jakoś docieram do PK-6 i to w dobrym czasie. No! Może teraz już teraz po śladzie do mety. Niestety GPS na siłę próbuję mnie posłać na "drugi krąg", tj. powtórzyć trasę! Kolejne próby nie przynoszą rezultatu i muszę nawigować manualnie z rozpisek, które wcześniej przygotowałem. Znowu błądzę i jedyną nadzieją jest Smartfon z wgraną mapą. Po kilku błędach, w końcu orientuję się jak mam cisnąć do mety i ostatecznie moje problemy się kończą.
Czy tylko ja i mój kompan mieliśmy problemy? Oczywiście nie! Mnóstwo ludzi przestrzeliwało skręt na 40 kilometrze i później wracało nawet 20 km z powrotem! Wielu ominęło punkt kontrolny i np. gość wracał 10 km. Ale chyba wszystkich przebił osobnik, który startował razem ze mną. Myślałem, że dawno mi odjechał, po czym gdzieś go widziałem na trasie, studiującego na poboczu drogi mapę... Jak się później dowiedziałem, kolega jeździł wszędzie, tylko nie po trasie zawodów! Trudno powiedzieć co miał na myśli jego GPS... Po dłuższym czasie błądzenia, poddał się i ruszył najkrótszą drogą do Parczewa. Było mi go żal - wywalił kasę, plany miał jak ja, ale wszystko wzięło w łeb z powodu nawigacji...
Finisch
Dotarłem z czasem 28:20, czyli 1:40 przed ostateczny czasem kwalifikacji do BBT. Chyba największym zaskoczeniem dla mnie była moja kondycja. Nigdy bym nie przypuszczał, że mając ponad 500 km w nogach, bez żadnego konkretnego odpoczynku, o śnie nie wspominając, będę finiszował w dobrym tempie! Żadnego umierania na ostatnich metrach, żadnej walki z samym sobą, po prostu rozpęd i do mety. A tam moja lepsza połówka, która patrząc na mnie stwierdziła: "nie widzę po tobie jakiegokolwiek zmęczenia! Jakbyś dopiero wyjechał. " Faktycznie, po za zdrętwiałymi dłońmi, różnymi bólami w plecach, rękach, itp, w sumie dobrze się czułem. Ostatecznie zrobiłem 563 km, czyli 53 km ponad programowe. Takie moje frycowe w ultramaratonach... ;) Pozytyw taki, że pobiłem swój rekord w jeździe ciągłej od razu o 240 km! Do tego spokojnie mógłbym jechać dalej, co dobrze wróży przed startem w Bałtyk-Bieszczady Tour.
To jak z tym wyborem kategorii?
Powracam do tematu, bo na wstępie omówiłem jedynie co możemy wybrać i co nam to daje. Zmierzając do końca moje relacji, chciałem opisać jak to wygląda w praktyce. Początkowo kolarze w grupach, czyli OPEN, współpracowali i trzymali się razem, ale do czasu. Niestety część chciała jechać szybciej, robić krótkie przerwy, inni woleli trzymać spokojne tępo i dłużej odpoczywać. W efekcie grupy zaczęły się rozpadać, a niektórzy nawet kontynuowali jazdę samotnie. Jeden z kolarzy żałował, że wybrał taką opcję, bo i tak ostatecznie jechał samemu. Jego grupa ponoć strasznie zamulała. Osobiście uważam, że wybranie OPEN ma sens tylko wtedy, kiedy wszyscy maja podobna taktykę jazdy i są na bardzo zbliżonym poziomie. Inaczej zawsze ktoś będzie wyrywać do przodu, a kto inny zostanie z tyłu. Szybko powstają konflikty... To jeden z powodów, dlaczego ja pojechałem SOLO. Co prawda sam musiałem walczyć z wiatrem ponad 200 km, może uniknąłbym błędu z powodu wadliwie działającej nawigacji, ale za to sam decydowałem o tempie jazdy, odpoczynkach i ewentualnych postojach między punktami kontrolnymi. Tak w mocnym skrócie...
Ile to kosztuje?
Samo rejestracyjne i wpisowe to 250 zł. Tragedii nie ma, ale na tym wydatki się nie kończą. Czytałem już różne wywody, że po za wpisowym to można spać pod namiotem, dojechać tak czy inaczej, itp. Owszem, to nie musi kosztować, ale często te osoby nie uwzględniają innych wydatków, które są niezbędne. Zacznę od serwisu roweru, bo nie wyobrażam sobie, żeby podczas ponad dwudziestogodzinnej jazdy np. źle wchodziły biegi. Mnie to kosztowało równe 500 zł. Jazda bez GPS to byłoby karkołomne wyzwanie i spore straty czasowe - 600 zł (tu może być dużo więcej). Potrzebowałem choć jedną konkretną sakwę - 350 zł z wysyłką. Dojazd na miejsce ok 300 zł. Brałem 3 noclegi, bo po 6 godzinach jazdy samochodem w nocy, nie wyobrażam sobie być od razu na starcie i tak samo po zawodach siadać prosto za kierownicę. Żona pod namiotem też nie chciała spać. ;) Noclegi z wyżywieniem kosztowały 600 zł. Dobrą lampę do jazdy nocnej już posiadałem, musiałem jedynie dokupić zapasowy akumulator: 100 zł. Wymieniłem siodełko sportowe na bardziej wygodne trekkingowe: 150 zł. Na pewno nie wyczerpałem tematu, ale z grubsza nakreśliłem co może kosztować, jeśli nie jesteśmy kompletnie doposażeni. Przydałaby się Lemondka... ;)
Na koniec wrażenia
Przed startem zadawałem sobie pytanie, czy w ogóle będę w stanie przejechać taki dystans? Mój dotychczasowy rekord wynosił nieco ponad 320 km, zrobiony 2 lata temu... Mimo wszystko byłem dobrej myśli, bo 2 tygodnie wcześniej zrobiłem 250 km na Facie i poszło w miarę dobrze. Gdzieś do połowy dystansu wątpliwości mnie nie opuszczały, a nawet narastały, ale od tej magicznej granicy jakbym złapał drugi oddech. Tempo wzrosło, a ja uwierzyłem, że to się może udać! Jazda nocna bardzo mi się spodobała i nawet prędkość wzrosła. Sen? Ani przez chwile nie czułem potrzeby choćby drzemki. Adrenalina działała! Jedynie kiedy wyjechałem po za "mapę", przez chwile miałem wątpliwości. Ale kilka kluczowych słów kolegi, który pogubił się ze mną, oraz kolegi teamowego, który szybko zrobił racjonalna analizę sytuacji i mnie właściwie nastawił (dzięki Bartek!) i ruszyłem mocno do przodu. Nigdy bym nie przypuszczał, że mając ponad 450 km w nogach, będę jechać jeszcze szybciej! Końcowe 20 km to już w ogóle mocny finisch z tempem ponad 30 km/h. Myślałem, że w tym miejscu będę umierać... ;)
Udział w tych zawodach był dla mnie wielkim wyzwaniem, ale też fantastyczną przygodą, którą nie da się opisać! To znaczy próbowałem... ;) Zaledwie kilka godzin po ukończeniu, już czułem potrzebę powrotu na rower i ciągłej jazdy. Największe zaskoczenie to moja kondycja po tak długiej jeździe. Obawiałem się totalnego kryzysu, a była zwyżka formy. Ewidentnie ultramaratony mi służą i już nie mogę się doczekać kolejnego. Zdecydowanie to przygoda życia, coś na co się czeka i chciałoby się powtarzać. Mnie wciągnęło całkowicie!