meta 11

Bałtyk-Bieszczady Tour- najbardziej rozpoznawalny ultramaraton w Polsce. Kiedy o nim usłyszałem, wiedziałem, że muszę tego spróbować. Ale tu nie wystarczy się zapisać i opłacić wpisowe, trzeba najpierw zdobyć kwalifikacje, pokonując minimum 500 km w trybie non stop na zawodach. Drogę do szczęścia rozpocząłem od przejechania ultramaratonu "Piękny Wschód 500". W międzyczasie spontanicznie wystartowałem jeszcze w Maratonie Rowerowym Wisła1200, co mocno odbiło się na moim zdrowiu. Finalnie jednak przyszedł w końcu upragniony dzień... BBT2018.

Maciej Paterak

1000

Bałtyk-Bieszczady Tour to najbardziej kultowy ultramaraton rowerowy w PL, który posiada wszelkie certyfikaty międzynarodowe, dzięki czemu pokonując go otrzymujemy kwalifikacje do bardzo wielu oficjalnych imprez na świecie. Trasa liczy 1008 km. Start z Promu Bielik w Świnoujściu, meta w Ustrzykach Górnych w Zajeździe pod Caryńską. Trasa poprowadzona jest możliwie najkrótszym połączeniem drogowym, choć chyba Org zadbał, żeby było ciekawiej i dołożył nam kilka kilometrów. Po drodze mieliśmy kilkanaście punktów kontrolnych, gdzie podbijaliśmy swoje karty i mieliśmy przygotowany w większości obfity posiłek. Do tego napoje wszelakiej maści i zaplecze sanitarne. Wśród tych punktów były 3 większe, gdzie mogliśmy jeszcze przed startem posłać "przepaki", tj. świeże ciuchy, zapasowe dętki, czy co tam mogłoby się jeszcze przydać wraz z upływem kilometrów. Jest to duże ułatwienia bo nie trzeba wszystkiego dźwigać całą trasę ze sobą. Można tam też było się wykąpać, a w jednym punkcie nawet skorzystać z basenu, sauny i kilku innych atrakcji! Po prostu luksusowy maraton. Jak wiecie, dostaliśmy też GPS tracker, żeby zapisać nasz przejazd, a przy okazji widzowie mogli nas śledzić na bieżąco. Wspomnę jeszcze, że poza przepakami na trasie, mogliśmy posłać także na metę niezbędne rzeczy, chociażby już cywilne ciuchy. 

1001

Nie wnikając w szczegóły, nieomal pogrzebałem start w drodze do Świnoujścia, ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Co się stało? Mała stłuczka = wielki problem... Szybko skorygowałem plany, bo musiałem w Świnoujściu wszystkie rzeczy upakować w rowerze, do przepaków, bądź posłać na metę. Trochę było to kłopotliwe i przez to nie zdążyłem właściwie wypocząć. Ważne, że mimo niespodziewanej przygody, dotarłem na start. Jeszcze w czwartek udałem się po pakiet startowy, aby mieć więcej czasu na rozplanowanie i pozostało wypić najlepszy izotonik na świecie i położyć się spać.

Następnego dnia o godzinie 16:30 mieliśmy odprawę techniczną, a tuż po, o 17:00, honorowy przejazd po ulicach Świnoujścia w sporym towarzystwie miejscowych rowerzystów - "Masa Krytyczna". Po czym nas oficjalnie pożegnano i pozostało już tylko przygotowanie do startu.

Mieliśmy do wyboru 2 terminy startu: piątek wieczór z limitem czasu 70 godzin, bądź sobota rano, ale z limitem 60 godzin. I tak źle i tak niedobrze. Co z tego, że dostałem 10 godzin więcej, jak od razu musiałem walczyć ze snem? Oczywiście wybrałem wieczór, jako mało doświadczony. Dodam, że wybrałem trudniejszą ale i bardziej prestiżową kategorię SOLO, czyli musiałem pokonać trasę samotnie. Żadnej jazdy na kole, jak w OPEN, czy TEAM. Zaniosłem przepaki i bagaż do specjalnie przygotowanych samochodów i pozostało czekać. Niestety, na drzemkę miałem raptem 30 min...

1003

Godzina 22 zameldowałem się na promie, z którego miałem startować. Dostałem GPS treckera i ustawiłem się na starcie. Żeby grupy nie były zbyt duże, puszczano nas po 6 osób co 5 minut. Mnie przydzielono do grupy na godzinę 22:35. Dla mnie im później, tym lepiej. Szkoda tylko, że nie mogłem startować o 2:00 w nocy. Coś bym zdążył przespać. Ale wybrzydzam! Taki wyjątkowy dzień. Przyszła moja pora, kapitan Bielika III zadzwonił, pożegnał nas i ruszyliśmy w trasę. Coś panowie nie mogli się zebrać na obroty, więc przycisnąłem na pedały i odskoczyłem od całej mojej grupy. Jakże inaczej to wyglądało od "Pięknego Wschodu 500", gdzie to ja zostałem z tyłu. Narzuciłem mocne tempo, nawet bardzo mocne. Często dobijałem na prostych do 40 km/h, doganiając w tym czasie mnóstwo ludzi startujących przede mną. Nawet podjazdy pokonywałem coś w okolicach 25 km/h, co normalnie raczej się nie zdarza. Po osiągnięciu pierwszego punktu kontrolnego stwierdziłem, że to za mocne tempo na taki dystans i już lekko czuje to w nogach. Wcinam 2 pączki i jadę dalej lecz bardziej uważnie, choć nadal chyba zbyt szybko. To niestety kończy się małym kryzysem formy nad ranem i mając zrobione zaledwie ok 150 km, muszę zrobić nieplanowaną przerwę na stacji benzynowej. Ból w nogach masakryczny! Przeholowałem. Zamawiam dwa Hot Dogi, kawkę i jeszcze 2 energetyki, które zazwyczaj mi pomagały. Posiedziałem trochę i czas na chwile prawdy. Siadam na rower i... jak nowo narodzony! Szok! Organizm szybko poradził sobie z kryzysem i znowu zaczynam nieźle cisnąć. Tym razem bardziej "słucham sygnałów", które mi wysyła.

1006 0001

Zaliczam kolejny punkt kontrolny, chyba to było w Pile. Pierwszy z ciepłym posiłkiem. Niezbyt syty, ale w połączeniu z innymi prezentami wystarczył. Znów szybko ruszam dalej. Za dnia lepiej ujechać jak najwięcej. Niestety, jedziemy teraz niemal non stop krajówką nr 10, na której nie ma asfaltowych poboczy, za to jest mnóstwo TIR-ów. Asfalt bardzo dobrej jakości pozwala regularnie utrzymywać w granicach 30 km/h, ale te podmuchy mijających aut wprowadzają sporo niepewności. Do tego z każdą chwilą ruch gęstnieje. Wyprzedzają mnie nawet Rosomaki, co później staje się powodem do żartów: "no wiesz, żeby cię nawet czołgi wyprzedziły?" ;)

1004

Jazda przebiega sprawnie i bez zakłóceń. Sprzęt działa poprawnie, pogoda się trzyma, chwilami mam nawet sporo słońca. Ale najfajniejsze są posiłki na punktach kontrolnych - im dalej tym lepiej i bardziej obfito. Gdzieniegdzie możemy nawet wybierać co chcemy zjeść. To już rozpusta, ale mi to nie przeszkadza. Na pierwszym większym punkcie, w Solcu Kujawskim dostałem nawet karnet na basen. Tam też niektórzy mieli swój pierwszy przepak (trzeba było wybrać 2 miejsca na trasie z 3 dostępnych). Ja tu nic nie miałem, bo zgodnie z prognozą pogody, uznałem, że lepiej wszystko posłałać na 500 i 700 kilometr. Napiłem się, pojadłem i jazda w drogę! Tutaj po raz pierwszy zobaczyłem ciemne chmury, więc tym bardziej podkręcałem tempo. Miałem nadzieje być suchym przynajmniej do połowy trasy.

1007

Gdzieś koło Torunia wjeżdżam na trasę nr 91. To była trasa nr 1, ale teraz funkcje, czy raczej numer, przejęła autostrada biegnąca dosłownie obok. Wydawało mi się, że będzie to fajny odcinek - dobry asfalt, poszerzane pobocza i mały ruch. No niestety, asfalt ok, pobocza też, ale ta ilość konserw na kołach! Nie mniejszy niż na autostradzie obok. Zwłaszcza doznania akustyczne mogą zniszczyć. Do tego ciągle jadę góra - dół. Tu nie ma jazdy po płaskim. Do tego to co lubię najbardziej: wiatr prosto w pysk! Tempo wyraźnie spada i jedzie mi się ciężko. Na szczęście szybko docieram do kolejnego punktu kontrolnego, gdzie czekają mnie wyśmienite naleśniki. To już chyba 5, albo 6 porcja obiadowa dziś... Do tego dołożyli nam po bułeczce z serem, ale nie wiedzieć czemu, nikt ich nie brał. Skoro tak, to ja pozbierałem wszystkie pozostawione, część konsumując na miejscu, część w drodze do następnego punktu. Ssanie na tym etapie jazdy miałem mocne. 

1008

Gdzieś już po ćmoku dotarłem do Włocławka. Kiedy wjechałem na znane mi ulice z Wisły 1200, pomyślałem sobie: "już tu byłem i też na rowerze". Przy okazji dostrzegłem ukończoną ścieżkę, która wtedy była jeszcze rozryta. Ech, znajome tereny, ale teraz mimo później pory nie udam się do pensjonatu. Trzeba tyrać dalej, czas leci, tu nie ma mowy o dłuższym postoju. Cisnę dalej wzdłuż Wisły do Płocka - tam też byłem i też na rowerze! :) Wiem nawet gdzie jest Mc Paśnik. Ale przed Płockiem odbijam w jakąś pomniejszą drogę przez las i cisnę do kolejnego punktu kontrolnego. Niestety, w drodze do niego łapie mnie deszcz. Muszę się ubrać, tj. chociaż pelerynę. Burza długo nie trwa, ale "odprowadza" mnie do samego PK. Przy okazji chyba byłem filmowany przez samochód firmowy Orga. Pewnie będzie dobre ujęcie do filmu: w nocy i deszczu, tak dramatycznie, epicko...

1009

Ponieważ na postoju ciągle pada, wyciągam spodnie przeciwdeszczowe, takie z Decathlonu, na próbę. Nie są jakieś tragiczne, ale mam wrażenie, że strasznie topornie się w nich jedzie. Do tego kawałek za PK w Gąbinie deszcz znika i mam przed sobą suchą drogę! Zrzucam to cholerstwo i kontynuuję jazdę w krótkich gaciach. Peleryna suszy się na mnie, nie ściągam jej. Z resztą lekki opad łapie mnie jeszcze kilka razy tej nocy. Tak do Łowicza, czyli połowy trasy (525 km). Tutaj mam pierwszy przepak i mogę się wykąpać. Jest też obfita dwudaniowa wyżera. Trochę czasu tu zagościłem i przy okazji straciłem. Zależy jak na to patrzeć.

 1010

Tak się złożyło, że właśnie w tym miejscu dogonił mnie ktoś ze ścisłej czołówki, nie wiem czy nie Karol Wróblewski. Wpadł biegiem pod kocioł i od razu wziął 2 dania. Pierwsze - rosół wcisnął jakby przez tydzień nic nie jadł, drugie przesypał do reklamówki, w której były foldery reklamowe  i nie wiem nawet czy je stamtąd wyciągnął... Szybko wsadził napoje w kieszonki i pognał do roweru. Tak się walczy o czas, a nie tam kąpiel, przepaki, dwie kawy, przebieranie się, jak ja... ;)

1012

Spotkałem tu też kolegę z Wisły 1200, postanowił się tu przespać. Ja wyciągnąłem Smartfona, sprawdziłem szczegółowe prognozy pogody i zapadła jedynie słuszna decyzja: jadę dalej! Prognozy pokazywały sucha noc, ale już ok. 8 rano miało zacząć lać. Uznałem, że lepiej ujechać jak najwięcej suchym po ćmoku, niż teraz spać i ruszać prosto w deszcz. Szło dobrze, ale nad ranem zacząłem się zataczać z braku snu. To już druga nocka. Mimo presji deszczu, staje gdzieś pod wiatą przystankową i ucinam sobie krótka drzemkę. Takie może 20 minut, ale jakże pomocne! Już praktycznie zrobiło się jasno, a ja ucieszony tym faktem kontynuowałem jazdę. Niestety, prognozy się sprawdziły i zaczęło padać. Choć początkowo niezbyt mocno. Ulewa ruszyła z kopyta, kiedy dotarłem na PK w Nowym Mieście. Widząc co się dzieje, postanawiam uciąć sobie drzemkę. Niestety, słabo z zasypianiem. Poleżałem więc może 30 minut i postanowiłem jechać dalej. Niestety, ulewa ani trochę nie odpuszcza. Trzeba się z tym pogodzić i kontynuować jazdę.

1013

Poubierałem co mam najlepszego na taką okazję i ruszyłem. Drogi już całe pozalewane, jedna wielka rzeka. Musiałem też dobrze zabezpieczyć elektronikę. Na wszelki wypadek, znając prognozy, cały czas ładowałem swojego GPS-a. Teraz byłoby to niemożliwe, albo przynajmniej ryzykowne. Ulewa nic a nic nie chce osłabnąć, jedna ściana deszczu. Mimo to ubranka przez pierwsze 2 godziny dają radę. Później stopniowo zaczynam odczuwać przemoknięte spodnie jak ściera do podłogi (podobnie wyglądały), chlupiące buty, czy w końcu lepiącą się pelerynę i mokrą koszulkę. Rękawiczki jak gąbka... Żeby nie stracić temperatury, cisnę non stop bez żadnego postoju, choć akurat teraz do następnego PK mam aż 90 km. Najważniejsze, że noga podaje, a ja to znoszę zupełnie bez problemowo. Kiedy docieram do Starachowic, nie ukrywam szczęścia. Wchodzę cały przemoczony na PK i wyciągam moją kartę do podbicia. Strasznie się ze mnie lało! W tym momencie podchodzi jakaś zaspana dziewczyna do stolika i pyta o pogodę:

- Pada?

- Nie, słońce świeci - odpowiadam przemoczony ;)

Starachowice przyjęły nas iście po królewsku! Wybór co zjeść imponujący! Do tego punkt zlokalizowano na krytej pływalni, która była nieczynna, ale... działały suszarki do włosów. Tym sposobem moje buty znów były suche. Do tego tu miałem drugi przepak z suchymi ciuchami. Ponieważ ten był ostatnim, musiałem podjąć jakąś decyzję co dalej. Na polu leje jak z cebra. Jeśli ruszę teraz, to już na pewno prędko suchy nie będę. Ponownie sięgam po smartfona i analizuje prognozy pogody na bieżąco. Wynika z nich, że jeśli poczekam 2 godziny, to opady powinny minąć i już do mety na sucho. Wiem już też, że 3 nocka jest nieunikniona. Wolę jechać suchy w nocy, niż mokry w dzień. Postanawiam się w końcu nieco przespać. Ale jednego nie przewidziałem: obok pływalni trwały próby przed jakimś koncertem - o śnie mogłem zapomnieć. To trzeba mieć szczęście. Mimo wszystko coś tam odpocząłem.

1014

Wstaję gdzieś ok 17, razem ze mną koledzy, którzy postąpili tak jak ja. Niestety, ciągle pada, choć już wyraźnie mniej. Czekam jeszcze chwilę i ruszam w trasę. Drobne kropelki w sumie nie przeszkadzają, do tego rzeki na drogach zniknęły. Jest wyraźnie lepiej, a z każdą chwilą powinno się jeszcze poprawiać. Tylko tutaj zaczynają się pierwsze góry i mocniejsze podjazdy, nawet po kilkanaście procent. Tempo spada. Na horyzoncie parujące góry. Ale tuż przed zachodem pojawia się słoneczko! To bardzo podbudowało po mokrym dniu. Kiedy zapada zmrok, wyraźnie spada temperatura. Ręce zamarzają, a ja nie mam żadnych cieplejszych rękawiczek, bo niby po co takie w lecie? Do tego bardzo ciepłym. Szybkie przemyślenia i zaczynam szukać stacji benzynowej. Znajduję tuż przed kolejnym PK , chyba w Opatowie i kupuję słynne rękawiczki robocze. Są ze skóry, więc powinny być dobre i faktycznie sprawdziły się. Inni skubią te foliowe do tankowania. Co ciekawe, niedługo po tym zrobiło się wyraźnie cieplej i dość szybko rękawiczki trafiły na ramę. 

1015

Do tej pory jazda szła względnie bezproblemowo, bez awarii, czy innych kłopotów. Tak być nie mogło - dokładnie o północy, kiedy opuszczałem PK w Majdanie Królewskim, złapałem flaka. Dokładnie to lekko zeszło powietrze. Nie chcąc ryzykować wymiany dętki gdzieś w krzakach po ćmoku, zabieram się do tego po lampą w Majdanie. Niestety, mam problemy i coś jest nie tak. Zmęczony wracam na PK, gdzie szczęście w nieszczęściu było zorganizowany serwis. Odnalezienie przyczyny kapcia zajmie nam dobre półtorej godziny! Przez chwilę byłem pewny, że to już po zawodach. Nieszczęście w szczęściu, że serwis był dość słabo doposażony. Nie mieli nawet dętki, o oponie nie wspominając. Gdyby mieli, wymieniłbym całość. Ale po półtorej godziny rozchylam maleńkie nacięcie na oponie, gdzie paznokciem wydrapuję dwa mikro szkiełka. To było tak małe i niewidoczne, że nie do wiary. Ale najważniejsze jest to że mogę jechać dalej! Niestety założyłem dętkę wcześniej niby uszkodzoną. Miała być na próbę i tak została. Co ciekawe, nie uciekało z niej powietrze, ale czujność musiałem zachować, kiedy sobie to uświadomiłem. Czy to był jedyny problem? Niestety nie. Przednia przerzutka zastrajkowała i nie chciała wrzucać łańcucha na dużą tarczę. Chyba linka się wyciągnęła lub poluzowała Musiałem wybierać: albo wygodne podjazdy i brak możliwości dokręcenie w dół i na prostych, albo do góry na twardo. Uznałem, że więcej czasu przez to nie stracę, niż w przypadku szukania przyczyny i naprawie, więc już tak do samej mety.

1016

Odcinek do następnego PK pokonuje błyskawicznie. Prosta równa droga, świetny asfalt i mały ruch - bosko! Spać też mi się nie chcę. Tuż przed PK w Sędziszowie Małopolskim wyprzedzam jakąś grupkę kolarzy i odjeżdżam im dość sporo. Dzięki nim za chwile przekonam się, jak ja się strasznie grzebię na tych punktach. Dojeżdżam, konsumuję co mi tam dali, choć tu akurat wiele nie było, kibelek i gramolenie z rowerem. W tym czasie owa grupka zdążyła mnie dojechać i ruszyć przede mną! Mobilizuje się i cisnę zaraz za nimi. Oczywiście szybko ich wyprzedzam i zaczynam podjazd. Jeszcze nie wiedziałem, że ten będzie najbardziej treściwym na całej trasie. Po ciemku kompletnie nie widzę jak jest długi i stromy, ale jadąc na najwolniejszym przełożeniu czuję ból w nogach! Co gorsza, podjazd wydawał się nie kończyć. To była bardzo długa wspinaczka i dała popalić! Do tego martwiłem się o moją lampę. Podczas drugiej nocy, gdzieś w jej połowie, wymieniłem akumulator i nie miałem pojęcia ile ten jeszcze wytrzyma. Co prawda posiadałem opcje rezerwową, ale nie sprawdzoną. Jakże się cieszyłem, kiedy powoli świtało, a aj docierałem do PK, gdzie miało być Koło Gospodyń Wiejskich i ponoć mega wyżera! Ale jadę i jadę, wskazane 45 km na mapce mija, a tu ani słychu, ani widu Brzozowa! Ktoś, kto opisywał mapkę, walną się o drobne 20 km. ;)

 Screenshot 2018 08 29 Lezyne GPS Root

Faktycznie, jedzonko w Brzozowie było znakomite! Do tego pyszne, domowej roboty ciasta. Tutaj dostaje telefon od żony, że nie widać mnie na monitoringu i mam rozładowana baterię. Wyciągam Treckera i podłączam do ładowarki. Przy okazji wykonuję telefon do serwisu BBT, gdzie dostaję instrukcje, jak to zrobić. Skoro muszę tu jeszcze chwilę spędzić, lekko kimam. Takie 20 minut na pewno pomoże, a w tym czasie bateria dostanie odpowiedni zastrzyk energii. Niecierpliwy zbieram się po tym czasie i ruszam w stronę ostatniego punktu. Miało być sporo pod górę, a tak nie ma. Lekkie zaskoczenie. Do samych Ustrzyk Dolnych w sumie był jeden na prawdę mocny podjazd, kilka mniejszych i reszta po płaskim. Ale zmęczenie na tym etapie jest już mocno odczuwalne. Człowiek ciśnie, patrzy na licznik, a tam 16 km/h... A wydawało się, że jadę co najmniej 25 km/h. Później się dowiem, że nie tylko ja tak miałem. No i wspaniały moment, kiedy osiągam Ustrzyki Dolne oraz ostatni PK. Ależ blisko jestem! Teraz to nawet z buta bym dotarł w limicie czasu!

 1017

Najpierw konsumpcja kolejnego obiadku, kawa, coś tam jeszcze i czas atakować ostatni odcinek do mety. Tak byłem podekscytowany, że zostawiłem ładującego się ponownie Treckera do monitoringu. Musiałem wracać dobry kawałek. Po chwili jednak powracam już ogarnięty na trasę. Pierwsze kilometry to niemal po płaskim, dopiero gdzieś po 10 km zaczyna się mocna wspinaczka. Przy okazji chyba wszystkie urządzenia na raz zaczynają sygnalizować słabą baterię. Musiałem stawać ze 3 razy z tego powodu! Przynajmniej miałem odpoczynki podczas wspinaczki. ;) Kiedy doczłapałem do szczytu, zaczął się baaardzo długi zjazd. Do tego chwilami stromy. Prędkość często przekraczała 60 km/h, aż nieco strach. Na sam koniec długi, lekki podjazd już do samej mety. Kiedy mnie tu ktoś doganiał, zebrałem się w sobie i przycisnąłem mocniej, wyprzedzając w końcówce 4 osoby. Taki tam mały finisch na koniec. Jestem! Radość nieopisana! Gratulacje, medal i czas złapać oddech. Od razu udałem się po najwspanialszy energetyk na świecie i po Jadło Drwala, tj. tutaj Placek po Bieszczadzku.  Przez chwilę nie mogliśmy się dogadać. ;)

20180827 154853

Mimo nieprzespanych 3 nocy, czuję się całkiem dobrze. Chyba radość przysłania zmęczenie. Udałem się na kwaterę, kąpiel, odbiór stroju "1008.pl" i na imprezę kończącą zawody. Meta została oficjalnie zamknięta o godzinie 20:00, ale wciąż jeszcze dojeżdżali kolejni zawodnicy, kiedy my biesiadowaliśmy. Najwięksi pechowcy tuż po zamknięciu. Jednak Ci jeszcze mieli choć owacje i odpowiednia oprawę. Gorzej z tymi nad ranem, kiedy metę już zwinięto. Biesiada zakończona, czas spać! Padłem! Myślicie, że pospałem? Nic bardziej mylnego! W środku nocy obudziłem się cały zlany potem i z wysoką gorączką. To ostatnia rzecz, jakiej bym się spodziewał. Gorączce wtóruje lewe kolano - mocno boli. Trochę zmian w pozycji spania, mniej okrycia i jakoś zleciało. Ale gorączka nie daje za wygraną i jeszcze mnie męczy do końca dnia, a dokładnie do powrotu do domu. Organizm musiał odreagować wielokrotne przemarznięcia, przemoczenie, brak snu i nadludzki wysiłek. Ale o dziwo w ogóle się nie rozchorowałem. Szybko wróciłem do normalnego trybu życia i planowania kolejnych startów, bo to wciąga jak narkotyk! ;)