MRDP druga odsłona - w zeszłym roku rozpocząłem starty w cyklu 4xMRDP, co opisywałem w relacji 4xMRDP czyli życiowe wyzwanie, pokonując część pierwszą - zachodnią. Tym razem zmierzyłem się z dużo trudniejszą trasą, czyli samymi górami. Dystans 1148 km w poziomie i aż 15 tys. metrów w pionie! Wszystko to w limicie 120 godzin. Jednak chcąc mieć już teraz kwalifikacje do pełnej pętli Maratonu Rowerowego Dookoła Polski, czyli 3130 km w 10 dni, musiałem uwinąć się w max 96 godzinach i o to zamierzałem powalczyć.
Maciej Paterak
foto: mrdp
Najpierw jednak musiałem dotrzeć do Świeradowa Zdroju, gdzie zlokalizowano start, co nie było takie proste. Żadnego sensownego połączenia kolejowego! Choć może źle szukałem? Moje szczęście, że mam przyjaciół w Świdnicy, którzy dostarczyli mnie z Wrocławia na miejsce na dzień przed wyruszeniem w niezwykłą podróż. Tego samego dnia odbieram jeszcze pakiet startowy, aby rano nie zaprzątać sobie tym głowy. Swoją uwagę skupiłem na prognozach pogody, które tym razem zapowiadały dużo słońca i ciepła, choć od czasu do czasu, w Beskidach i Tatrach, mogły nas straszyć burze.
Trasa maratonu biegła praktycznie non stop po terenach górskich, aż do samego Przemyśla. Wypłaszczeń niewiele, więc samo to mówi o skali trudności. Mimo to do zawodów stanęło 65 śmiałków, wśród nich jedna kobieta. Dla mnie to zdecydowanie impreza nr 1 w tym roku.
Dotarcie do Świeradowa Zdroju może było trudne, ale za to nocleg miałem pierwsza klasa! Wyspany, pojedzony i napojony, udałem się na start, gdzie musiałem jeszcze odebrać GPS, dzięki któremu było widać na bieżąco moją lokalizację jako kropkę na mapie. Ostatnie zdjęcia, kontrola sprzętu i punkt 12 godzina ogień! Przepraszam, 12:05 - trochę się nam zwlekło. Ruszam od razu pod górę o nachyleniu sięgającym 16%. Jedni ciągną ostro "z blatu", inni, jak ja, powoli nabierają tempa. Nie lubię startować od razu pod górę, bo potrzebuję na "rozjechanie" przynajmniej 30 km. Stąd raczej zostaję w tyle. Ale ultramaratonów nie wygrywa się na pierwszych metrach, to zupełnie inny typ zawodów, więc nie wpływa to na moje samopoczucie. W sumie i tak tu nie walczyłem o czołowe lokaty, cel miałem inny. Pierwsza górka mnie rozgrzała, więc kolejny podjazd, pod "Zakręt Śmierci", poszedł już wyraźnie lepiej. Powoli nabierałem właściwego sobie tempa.
Ale nie tylko ja miałem problemy, chyba ze względu na upał, również koledzy miewali słabsze chwile. Na tym etapie często się spotykaliśmy, czy jedliśmy obiady w napotkanej restauracji, więc i dyskutowaliśmy. Trudności rekompensowały widoki - Sudety to piękny teren! Zwłaszcza Karkonosze, czy Góry Stołowe. Choć ze względu na to, że My jechaliśmy tędy po raz drugi, a przynajmniej część z nas, nieco już nudny. Czemu po raz drugi? Bo początek MRDP Góry pokrywa się z końcówką MRDP Zachód, który pokonaliśmy jesienią zeszłego roku. Tak więc trasa na tym odcinku była mi doskonale znana, co ma swoje wady, ale i zalety - wiadomo czego się spodziewać i jak rozkładać siły. Zwłaszcza dobrze wiedzieć, kiedy będzie wyjątkowo trudno...
Jednak moje odczucia z zeszłego roku nie bardzo pokrywały się z bieżącą jazdą. Może dlatego, że teraz jechałem ten odcinek na świeżych nogach? Kolejne podjazdy, niezależnie od nachylenia, wchodzą jak masełko, a kilometry uciekają hurtowo. Potwierdza to średnia z jazdy, która w tym momencie oscyluje w granicach 20 km/h, wliczając w to odpoczynki. Szkoda tylko, że dzień się kończy (i widoki), nie przepadam za jazdą po ćmoku. Gdzieś w okolicach Kudowy Zdroju zapad zmrok, a ja wykorzystuję to miejsce na ostatni obfity posiłek i uzupełnienie zapasów w rowerze. Niestety szybko orientuję się, że zgubiłem okulary do jazdy nocnej. By to szlag! Na stacji kupuję jakiś badziew, ale na dłuższą metę bezużyteczny. Trudno, trzeba jechać bez i nawet daje rady. Owady chyba mnie omijają... Teraz na sporym odcinku nie będzie ani otwartego sklepu, ani restauracji, czy choćby stacji benzynowej. Doświadczenie się przydaje. ;) Choć, ku mojemu zaskoczeniu, po mocnej wspinaczce do Zieleńca, gdzie docieram po 23 godzinie, spostrzegam otwartą knajpkę! No cóż, trwają wakacje, to i obiekty gastronomiczne działają dłużej. Ale już z niej nie korzystam, bo zapasy spore, zarówno w rowerze jak i w brzuchu... ;)
Pora rozpocząć długi zjazd, który zapamiętałem z poprzedniej edycji jako "odpoczynek na lemondce". Tylko tym razem jadę tu nocą i wygląda to z goła inaczej. Ciemność + mgła mocno ograniczają widoczność, a to nie pozwala się rozpędzić przed krótkimi pagórkami. W efekcie muszę tu więcej popracować. Do tego bardzo szybko spada temperatura, chwilami do wartości jednocyfrowych! Brrr! Zimno! A niby to lato i trwają upały. Nie ma wyjścia, muszę stanąć i się ubrać. Podobnie robi większość napotkanych zawodników. Na szczęście to co mam, a spakowany byłem minimalistycznie, w zupełności wystarcza. Gorzej podczas wspinaczki, bo się szybko rozgrzewam, a do tego na górze jest cieplej. Ale odliczam już ostatnie podjazdy w Sudetach, na których mocno cierpiałem w zeszłym roku, a teraz jakby wypłaszczone... Chyba forma podskoczyła do góry? Ostatni kończę nad ranem i zjeżdżam do Złotego Stoku. Dłuższa przerwa na jedzonko, kawę i wreszcie trochę odpoczynku od gór. Tak przynajmniej myślałem...
Faktycznie jest lżej, ale o odpoczynku mogę zapomnieć! Trasa liznęła o Góry Opawskie, które nawet po czeskiej stronie nie są wysokie, ale potrafią zmęczyć. Przekonałem się o tym pokonując trasę Tour de Silesii 510. Ale i tak ten odcinek należał do szybszych i tych lżejszych. Może dzięki temu pierwszą dobę kończę wynikiem nieco ponad 400 km.Powiało optymizmem, choć to dopiero początek męczarni. Jeszcze tego samego dnia dotarłem w Beskidy, koło których mieszkam i doskonale znam. Już przed Cieszynem zaczynają się mocne podjazdy, a do tego na horyzoncie widać olbrzymie chmury. Nie przejmując się tym, wykorzystuję pobyt w większym mieście, żeby wreszcie kupić sensowne okulary do nocnej jazdy. No i bingo! Nabyłem jakieś ochronne, pomarańczowe, które świetnie dają rady po ćmoku! Ale radość szybko przechodzi, kiedy nad Cieszyn nadciągają ciemne chmury. Rozglądam się szybko za restauracją i na szczęście w ostatniej chwili ją znajduję. Wtem uderza ściana deszczu! Do tego grzmoty i błyskawice. Cholerny deszcz! Tracę ochotę do jazdy i, nauczony doświadczeniem, postanawiam przeczekać. Do skutku! Zwłaszcza, że jedzonko w knajpie pierwsza klasa!
Niestety deszcz szybko nie ustępuję, więc zakładam to co mam przeciwdeszczowego, a specjalnie wypasiony ekwipunek to nie jest, i jadę do Ustronia. Drobny deszczyk nawet nie jest specjalnie upierdliwy. Widać już, że chmury zanikają, jednak prognozy są słabe. Niezdecydowanie szukam noclegu w Ustroniu, bo i tak 3 nocy bez snu nie przejadę. Lepiej mieć jeden treściwy, niż co chwilę stawać przy wiatach przystankowych. Mówisz i masz! Pierwsza reklama po Czantorią z numerem telefonu i już jestem zakwaterowany! Skoro tak, to zostaję. Ciepła kąpiel też potrafi czynić cuda. Jedynie moja "samoorganizacja" ciągle kuleje. Samego snu 3 godziny, a stracone co najmniej 6! Trzeba nad tym popracować. Punkt 4:00 start i jeszcze w półmroku wspinam się na Kubalonkę. Jest dobrze, noga podaje. Za to niezły szok temperaturowy: Wisła 11 na plusie, Kubalonka aż 17, Istebna mgła i zaledwie 10 stopni - jak ja lubię to ciągłe przebieranie...
Znając te tereny byłem przekonany, że tu mnie nic specjalnie nie zaskoczy, ani nie zmęczy - pomyliłem się! Najpierw wspinaczka na Jaworzynkę, a później od Zwardonia, dały popalić! Kiedy dotarłem za Milówkę, kolejne górki, których nie znałem, z mocnym nachyleniem. Jednak idzie gładko, wcześniejsze trenowanie mocnych podjazdów przynosi oczekiwany efekt. Nawet miejsca, co do których miałem obawy, pokonuje z biegu! Pogoda przy tym dopisuje, ale wiem, że to może ulec zmianie po południu, więc szybko chcę opuścić Beskidy, aby uniknąć przemoczenia.
Jednak nie tylko w Beskidach zapowiadano burze, równie niestabilnym miejscem jest Podhale, ale obu regionów nie sposób przejechać przed południem. Zjeżdżając z Krowiarek z niepokojem obserwuję horyzont. Burze w Tatrach już szaleją, na szczęście są spychane przez wiatr na zachód. Dopóki jadę drogą nr 957 do Nowego Targu, dopóty zlanie mi nie grozi. Ale ciemne chmury straszą i są tuż tuż...
Kiedy w końcu skręcam w stronę Tatr, jadę prosto w kierunku burzy. Szybko też napotykam mocny opad, który udaje się przeczekać pod jakąś wiatą. Dosłownie 5 minut i po sprawie. Tym razem uniknąłem zmoknięcia i co lepsze, wygląda na to, że to koniec zagrożenia. Ale asekuracyjnie, kiedy widzę ciemną chmurę, robię przerwę na posiłek. Niepotrzebnie. Przynajmniej nie teraz. Mogę kontynuować jazdę. Choć widoki piękne, to mam ochotę jak najszybciej opuścić Tatry, bo niby nie pada, ale strasznie grzmi! Niezbyt fajnie być gdzieś na przełęczy, kiedy nadchodzi burza. Dosłownie kilka dni wcześniej wydarzyła się ta słynna tragedia na Giewoncie, a grzmoty słychać jakby "za rogiem"...
Najbardziej stresujący odcinek to wspinaczka na Głodówkę. Niby niezbyt stromo, droga dobrej jakości, ale te grzmoty obok i wysokość robią swoje. Byle szybciej wyjechać i uciekać jak najdalej! Niestety podczas wspinaczki łapie mnie deszcz. Niezbyt mocny, ale muszę uważać przy zjeździe. Szybkie fotki, zanim żywioł się rozszaleje i uciekam stąd!
Kiedy myślałem, że Podhale mam za sobą, dojechałem do podjazdu na Łapszanke... O tak! To była mega treściwa wspinaczka! Stanąłem na pedały, a tu dalej ciężko! Nie wiem jakie tam jest maksymalne nachylenie, ale dało popalić! Większość kolegów miała tu wypych. Ja ambitnie pokonywałem wszystkie podjazdy na rowerze i bez zatrzymywania.
Powoli żegnam Tatry i zmierzam w Pieniny. Uzupełniłem zapasy w lokalnym sklepie, gdzie wzbudziłem niemałe zainteresowanie i ruszyłem dalej już po ćmoku. Wreszcie sporo jazdy po równym lub w dół i dobrej jakości drogą. Kilometry lecą aż miło. Tak do okolic Niedzicy i Sromowic, gdzie znowu musiałem się wspinać. Ale tu nie było nic ekstremalnego i szybko dojechałem do pięknie oświetlonej drogi wzdłuż Dunajca. Nocna jazda jak marzenie, gdyby nie jakiś wariat na motocyklu, który wyciskał z maszyny ostatnie tchnienie, jeżdżąc bez włączonych świateł! Kiedy opuściłem region, w którym operował, lekki stres minął... ;)
Płasko na dłuższą metę być nie mogło i ponownie zaliczam kolejne podjazdy. Zastanawiałem się tylko, kto dla normalnych turystów robi asfaltowy szlak rowerowy o nachyleniu 19%? Przecież ponad 90% ludzi tu zwyczajnie padnie po kilku obrotach korbą! Co innego zawody - tu musi być trudno. Tutaj jeszcze na jednym zjeździe wybiegają mi dwa psy prosto pod koła! Wrzasnąłem niecenzuralnie słowem na "k", widząc już siebie na glebie, ale jakimś cudem unikam upadku. Cieplej mi... ;) Tak powoli zmierzałem w Bieszczady, do których dotarłem nad ranem. Trochę po płaskim, trochę podjeżdżania. Zmęczenie odczuwam, ale ciągle noga podaje i konsumuję kolejne kilometry. Fajnym punktem był jakiś mały sklep, gdzie zebraliśmy się w kupę i nie tylko pojedliśmy. Pani zgodziła się nam przyrządzić kawę, którą kupiliśmy, żeby ją następnie zostawić dla kolejny zawodników. Fajna miejscówka!
Zaskoczeniem dla mnie była jakość dużej większości asfaltów w Bieszczadach. Równe drogi, a do tego zerowy ruch samochodów! Wymarzone miejsce na rower szosowy! Gorzej z zaopatrzeniem, a tym bardziej z restauracjami. Sklep jeszcze się trafi, ale knajpa to byłaby już rozpusta. Niby coś było po drodze, ale zamknięte. Dopiero kiedy docieram do Cisnej, mogę skonsumować normalny obiad. Nic dziwnego, że kawałek przed miałem już problemy ze wspinaczką, kiedy wcześniej jadłem ok 7 rano. Do tego te temperatury w okolicach +34 stopni w cieniu. Miałem tu niemały kryzys...
Ustrzyki Górne, które to dla mnie były jakimś punktem zwrotnym, osiągnąłem wieczorem. Zapadał już mrok, a ja czując klimat miejsca, nie chciałem dalej kontynuować podróży. Ale meta jest dopiero w Przemyślu i trzeba było jechać. Zaczynała się czwarta noc dla mnie i miałem obawy, czy dam radę wygrać ze snem. Do mety niby niedaleko, ale wiedziałem, że to potrwa więcej niż godzinę czy dwie. Droga do Ustrzyk Dolnych jest wymagająca, podjazdów nie brakuje, niech nikogo nie zmyli człon nazwy "Dolne", a to nie koniec! Dalej, kiedy się już lekko zataczałem, musiałem pokonać dobre 6 treściwych podjazdów! Rozsądek powodował, że jednak co chwilę stawałem i starałem się orzeźwić. Trochę pomagało, ale szybko skończyły się zapasy wody i innych płynów. Ostatnie 40 km musiałem już jechać bez picia i jedzenia. Nie było szans na zaopatrzenie. Ale nawet mi to szło, uciekające kilometry też dodawały sił. Przegoniłem nawet kilku zawodników na ostatnich podjazdach, choć bardziej ze względu na ich postoje. Kiedy minąłem Arłamów, byłem pewien, że to był ostatni treściwy podjazd i go pokonałem trochę szybciej. Błąd! Kawałek dalej kolejna górka, a że się wypompowałem, to było trudniej i parę przekleństw poszło w świat. Przy końcu doganiam jeszcze jednego kolegę, z którym wspólnie dojeżdżamy do mety.
Mój czas to 85:44, miejsce 26 - zdecydowanie lepiej niż zakładałem! To chyba mój najlepszy wynik w ultramaratonie, zwłaszcza tak trudnym. Gdyby jeszcze nie ten nocleg... Mam od razu kwalifikacje do pełnej pętli, więc mogę uznać drugą odsłonę MRDP za w pełni udaną dla mnie. Druga część medalu zdobyta i dość optymistycznie patrzę na mój start za 2 lata. Przy tym MRDP Wschód będzie już chyba bardziej treningiem i uzupełnieniem medalu, choć absolutnie go nie lekceważę! Każdy tysiąc na raz to jednak wyzwanie, zwłaszcza kiedy pogoda płata figla, jak na Race Through Poland... ;) To zdecydowanie najtrudniejszy ultramaraton, który pokonałem. Zupełnie inna liga niż wszystkie dotychczasowe przejechane przeze mnie. I chyba jedyna sensowna kwalifikacja do całej pętli Maratonu Rowerowego Dookoła Polski.
Jeszcze takie nietypowe wspomnienie z trasy - czy malutkie zwierzątko może stanowić zagrożenie dla kolarza? Podczas jednego z ostatnich zjazdów najechałem na coś, czego nawet nie widziałem, choć lampę mam bardzo skuteczną! Nagle świst, rower nurkuje i coś niemal blokuje przednie koło! Po czym jedyny w swoim rodzaju dogłos - "flof!" - i coś rozszarpane przez oponę zostało wyplute. Chyba jakaś mysz, czy coś w tym rodzaju, wkręciło się w koło i omal nie przeleciałem prze kierownicę! Później już omijałem z daleka każdy mały obiekt, a tych było całkiem sporo... ;)
Wspomnę jeszcze o ogólnych wynikach. Do mety dotarło 55 osób, przy czym ostatni zawodnik skrócił trasę. Kontuzję sypały się hurtowo i złapało ją aż 9 zawodników! Pierwszy na mecie był Przemysław Szlagor z niezwykłym czasem 47:43, drugi Radosław Gołębiewski (55:13), a trzeci Adam Szczygieł (61:47). Do mety dotarła też jedyna kobieta w stawce Małgorzata Majewska z czasem 102:56 i zajmując miejsce 48. Wielkie gratulacje dla zwycięzców i wszystkich uczestników tego wymagającego maratonu! Tylko ten "Świerardów" na wstędze medalu... ;)