Maraton Północ Południe to ostatnia impreza ultra w tym roku, w jakiej postanowiłem wziąć udział. Widać ciągle było mi mało po MRDP Góry. Start na Helu, meta w Bukowinie Tatrzańskiej w schronisku Głodówka. Do pokonania 946 km w poziomie i 8000 m w pionie, w limicie czasu 72 godziny. Mój plan? Przejechać całość w ok 50 - 55 godzin. Jednak po raz kolejny przekonałem się, że planować to sobie można...
Maciej Paterak
Impreza odbywa się zawsze w połowie września, a w tym roku to już jej czwarta odsłona. Żeby startować wypoczętym, na Hel dotarłem w czwartek wieczór. Jeden dzień wypoczynku i zwiedzania atrakcji na półwyspie, po czym w sobotę, jeszcze przed ósmą rano, melduję się na starcie pod Latarnią Morską. Oddaje niewielki przepak, montuje GPS do monitoringu i witam kolegów poznanych na innych imprezach. Było o czym rozmawiać!
Ruszamy punkt 9:00 i w eskorcie policji, grzecznie, w peletonie, do ronda w Jastarni. Nie ujechaliśmy jeszcze 5 km i już pierwszy deszcz! Na szczęście przelotny, ale nie jedyny i trochę nas zmoczył. Szkoda czasu na przebieranie. Od ronda w Jastarni start ostry, który trochę przegapiłem. Natychmiast powstają większe mniejsze grupki, a ja gdzieś bardziej z tyłu. Pomyślałem, że warto dogonić tych mocniejszych, bo może mnie nieco pociągną na pierwszych kilometrach, więc rura za nimi wbrew rozsądkowi. Ach ta głowa! Znowu się zagotowała! ;) Dodam, że to była pogoń pod bardzo silny wiatr z prędkością dochodzącą do 40 km/h! Ale co tam, zaraz ich złapie i się schowam na kole. Za mną rusza kilku kolejnych zawodników, ale słabo nam to idzie i do tego szybko słabnę. W końcu doganiam większą grupę tuż przed Władysławowem. Myśląc, że teraz odpocznę i jakoś to poleci, zapomniałem o jednym! Ruchliwe rondo w centrum "Władka". Grupa natychmiast się porwała, w czym dodatkowo pomógł jakiś drobny podjazd i ten cholerny wiatr.
Odpuszczam i łapię swoje tempo. Teraz zdecydowanie lepiej, choć czegoś mi brakuję. Za krótka regeneracja po MRDP Góry? Być może. Ale nie jest najgorzej, zwłaszcza podjazdy idą całkiem fajnie. Czasem próbuję złapać się za kimś, ale trudno dograć tempo. Jadę więc swoim i toczę nierówną walkę z wiatrem. W pewnym momencie obracam się za siebie, a tam dobre 10 kolarzy! :) Nikt nie chciał przejąc pałeczki, woleli nawet czasem przyhamować. Jeden młody Grzesiu próbował, ale wiatr go zdmuchnął... ;) Co zrobić? Dalej jechać swoje, choć czasem celowo zwalniam, bo jednak jazda na czele grupy kosztuje mnie trochę sił. Powoli rwą się grupki, efekt wielu upierdliwych pagórków, a My we czterech, później trzech, na końcu we dwóch, już wzorowo współpracując, pokonujemy kolejne kilometry. Niestety pierwsza setka mnie dość mocno zmęczyła i nawet posiłek w super Pizzerii - mniam mniam, ale to było dobre - gdzie większość zrobiła pauzę, wiele nie pomogła.
Powoli zapadał zmrok i spadała temperatura. Jestem na to przygotowany, powoli ubieram kolejne warstwy ubioru na siebie. Niestety łapią mnie pierwsze kryzysy, mimo regularnych posiłków i uzupełnianych płynów. Zwalniam. Nie lepiej z moim młodszym kolegą, którego łapie sen. Ja nie potrafię zasnąć pierwszej nocy, ale skoro już jedziemy razem i tak pięknie współpracujemy, to wspólnie robimy krótkie przerwy. Niestety temperatura daje popalić. Przy 4 stopniach na plusie nie ma mowy o komfortowej drzemce pod wiatą przystankową. Jeszcze gorzej, jak trzeba ruszyć ostygniętym. Ale gdzieś ok 3 w nocy znajdujemy super przystanek - oświetlony, zamykany i dogrzany. Tu robimy konkretna drzemkę, która nam się niekontrolowanie wydłużyła. Dołączył do nas nawet jeden z kolegów, który wyjątkowo potrafi wykorzystać każdą minutę na odpoczynek. Kładzie się na podłodze i dosłownie w 10 sekund zasypia! Niestety "ora" jak ciągnik, przez co mam problem z zaśnięciem, ale też szybko nas opuszcza i twardo ciśnie dalej.
Drzemka się przedłużyła i mamy niezłą obsuwę czasową. Chcieliśmy w pierwszą dobę machnąć choć 500 km, ale wyraźnie nam nie poszło. Próbujemy nadrobić, ponownie łapiemy niezłe tempo, tylko wyraźnie tracę siły. Co jest grane? Mimo długiego odpoczynku mam problem z utrzymanie rozsądnej prędkości. Jest źle. Musze odpuścić i powoli wlekę się za Grzesiem. Mimo tego młodszy kolega powoli mi odjeżdża. Mówię mu, żeby już nie oglądał się na mnie, bo mam poważniejszy kryzys. Ale i on ma problemy. Doganiam go, a następnie przejmuje prowadzenie. Dłuższy czas zamyślony tracę kontakt wzrokowy z kompanem - patrzę wstecz, a tam nikogo nie ma. Cóż, przystanek przy sklepie spożywczym, obfity posiłek i dalej już sam kontynuuję podróż. Tempo nieco wzrosło, ale coś mnie pobolewa kolano. Nic wielkiego, przynajmniej jeszcze w tym momencie...
To nie jedyny problem - środek Polski jest dość nudny i czasem trudno zmotywować się do jazdy. Ale za to odnalazłem kompana i jeszcze przez jakiś czas pojedziemy razem. Niestety im dalej, tym bardziej daje o sobie znać kolano. Prawdziwy problem zaczyna się jednak po odpoczynku przy jakimś sklepie spożywczym. Jakby mi ktoś nóż do kolana wbijał! Oj, czyżby to początek końca? Drugi DNF w jednym roku? Nie, tak być nie może! Wycof będzie bolał bardziej niż kolano! Tak przynajmniej się motywowałem do dalszej jazdy. Oszczędzam bolące kolano na ile pozwala teren. Jadę kręcąc praktycznie non stop jedną nogą i nawet to idzie. Ale ból się nasila, aż w końcu mnie całkowicie unieruchamia. Ponieważ już zapadły ciemności, jest godzina 21, szukam oświetlonego miejsca. Sprawdzam na telefonie lokalizację i myślę co dalej robić. Wycof? Trochę za wcześniej. Dosłownie 2 km ode mnie znajduję Hotel. Ok, odpocznę, prześpię się trochę, to może kolano odpuści. Miejscówka bardzo fajna, do tego mogę zabrać rower do pokoju. Ekstra! Łatwiej wszystko szybko ogarnąć.
Niestety, nocleg wiele nie pomógł, a do tego nie usłyszałem budzika i straciłem kolejne 3 godziny! Jednak siadłem na rower i postanowiłem jechać do skutku. Pogoda przyjemna, kolano na razie funkcjonuje, tempo dobre. Tylko czy mając 26 godzin czasu, góry przed sobą i do przejechania 361 km to się może udać? Na MRDP Góry potrafiłem robić w takim terenie ok 400 km na dobę na świeżych nogach, a przy końcu ok 350 km na dobę. Ale teraz jadę na jednej nodze... Po płaskim wyrabiałem średnio coś w granicach 23 - 25 km/h z postojami itd. Postanowiłem więc zmienić taktykę jazdy. Żadnych restauracji, zjazdów na stacje benzynowe, dłuższych posiłków itp. Jechałem niezbyt szybko, ale non stop. Kiedy jadłem? Zaczynam stromy podjazd, a na jego początku jest sklep i nie ma w nim ludzi, tzn. jakiejkolwiek kolejki. Kupiłem 3 bułki, kabanosy i jedząc ruszyłem z buta pod górkę. Jechać i tak tego nie mogłem. Skończyłem jeść, skończyła się też górka. Zero straty czasu! ;) Jak już musiałem stanąć na siku, od razu przemyślenia co trzeba zrobić jeszcze przy rowerze, lub sobie, żeby za chwile nie stawać ponownie. Jakieś przebieranie, ładowanie urządzeń - wszystko co konieczne na raz. Kiedy miałem w dół, pozycja max aero i tak bez pedałowania póki prędkość nie spadła poniżej 25 km/h. Jak był "przeciwstok" rozpęd, aby jak najwięcej ujechać górkę bez męczenia nogi. Efekt? Przez pierwsze 10 godzin machnąłem ponad 200 km! Część już po górach. W każdą godzinę pokonywałem od 19 do 22 km. Wyjątek to jedna przerwa przy sklepie, w którym pani zrobiła mi kanapki :) i wtedy wyszło 18 km/h. Chętnie bym tam posiedział dłużej, ale musiałem się uwijać. Jedną zjadłem na miejscu, resztę już w drodze!
Kiedy wjeżdżałem już w Beskidy, tempo nieco spadło. Do tego zaczęło kropić. Ciągle jednak wyrabiałem sobie co raz większą rezerwę czasu do limitu. Niestety tak jak zapadł zmrok, zaczęło więcej padać. Dogoniłem nawet, ku swojemu zdumieniu, mojego młodego kolegę, do którego miałem dobre 10 godzin straty po moim noclegu! Zaczęły go boleć Achillesy i zwolnił. Jedzie teraz w 3-osobowje grupce, do której dołączam. Super towarzystwo! Przez jakiś czas jechaliśmy razem i myślałem, że tak już do końca, ale miałem obawy o limit czasu. Podróżowali nieco wolniej niż ja dotychczas, przez co dodatkowo robi mi się zimno. Nie mam wyjścia, opuszczam sympatyczną grupkę i dalej już własnym tempem. To była słuszna decyzja. Teraz zaczęły się najtrudniejsze podjazdy i moje tempo jeszcze spadło. Na Krowiarkach tracę nawet odrobinę nadrobionego czasu. Później też łatwo nie jest, podjazdów treściwych dużo więcej niż bym przypuszczał. Ciągle robiłem obliczenia w głowie, jaką średnia muszę mieć, żeby dotrzeć na czas. Ta na szczęście z każdą godziną spadała. Gdzieś o drugiej w nocy pogoda dosłownie się zesrała! Ulewa na całego i 6 st na plusie. Całkowicie przemoczony już nie byłem w stanie się rozgrzać nawet pod górkę! Nie mogłem też zrobić pauzy na stacji, bo już bym nie ruszył. Gdzieś 30 km przed metą doszedł jeszcze silny mroźny wiatr. Byłem bliski rezygnacji, ale dotrwałem do Gliczarowa, a tam wreszcie jakby deszcz osłabł i nawet nabieram temperatury podczas wspinaczki. ;) W tym momencie musiałem utrzymać średnia poniżej 3km/h, więc już byłem jedną nogą na mecie. Do tego zrobiło się jasno. Jeszcze trochę męczarni, dogoniłem jakiegoś zawodnika na ostatnim kilometrze i 6:59 wspólnie osiągamy metę. Nie wierzę, ale się udało. Zszedłem nawet poniżej 70 godzin. Te 361 km przejechałem w czasie poniżej 24 godzin! W ostatnią dobę zrobiłem więcej kilometrów niż kolejno w dwie poprzednie, choć to był najtrudniejszy odcinek. Dało do myślenia...
Na mecie iście królewskie przywitanie przez organizatorów i piękny medal na szyję. Dzięki Panie i Panowie za wspaniałą imprezę! Organizacja wzorowa! Aż żal kończyć... ;) Chowam się w schronisku i udaję na konsumpcję oraz piwo! Tak, tego mi brakowało! ;) Chwile później mam już spory problem pokonać kilka kroków - dobrze, że jechałem prosto na metę! Inaczej byłoby po "ptokach"! Wyciągam telefon i próbuję namierzyć mojego młodszego kolegę oraz resztę grupki. Niestety nie da się, ale od organizatorów słyszę, że są blisko i powinni zdążyć w limicie. Tak! Są! Dojeżdża Grzesiek i Gosia dosłownie na 21 minut przed upływem czasu! Uff! Niestety, kontuzjowany kolega z tejże grupki nie dał rady. Ale ogromny szacunek dla niego, że walczył do samego końca.
Ostatni maraton ukończony, choć w iście dramatycznych okolicznościach. Najważniejsze, że w trudnych chwilach nie poddałem się i nawet dotarłem do mety z niewielkim zapasem czasu. Tempo ostatnich 361 kilometrów też dało wiele do myślenia. Może następnym razem głowa się nie zagotuje i zrobię dużo lepszy wynik? Ale następny start dopiero w przyszłym roku. Czas na zasłużony odpoczynek!