Cały obecny sezon ultra przewrócony jest do góry nogami. Miałem jechać Beskidzkiego Zbója i ewentualnie Maraton Podróżnika w Bieszczadach, a ostatecznie dostałem dwa w jednym: Maraton Podróżnika na trasie Beskidzkiego Zbója. Trochę szkoda tej trasy w Bieszczadach, ale zapewne organizatorzy nie wyrzucą tych planów do kosza...
Maciej Paterak
Lokalizacja startu i mety w Ujsołach wyjątkowo mi odpowiada, bo mogę tam dojechać samochodem w ok pół godziny, więc nie muszę szukać noclegów, kombinować z pociągami itp. Mam go na wyciągnięcie ręki. Hop do samochodu wcześniej rano i już ok 7:00 jestem na starcie. Jak się później okaże, dużo za wcześniej. Przynajmniej miałem sporo czasu na ostatnie przygotowania i dyskusje z kolegami.Czas szybko płynie i przychodzi w końcu pora wyruszyć w drogę. Chwile odliczania i już suniemy w kierunku Węgierskiej Górki. Jak zwykle większość zaczyna mocnym tempem. Na tyle mocnym, że przestrzeliwują pierwsze skręty. Trochę zawsze chcę mi się wtedy śmiać, bo jak jeden "poleci" za daleko, to reszta za nim, często nie patrząc na własną nawigację. Za pierwszym razem również i ja pojechałem za daleko. Natychmiast odpuszczam to szalone tempo, łapie swoje i już uważnie zgodnie ze śladem podążam pięknymi beskidzkimi trasami. Czasem zdarzają się odcinki mniej szosowe, ale chwilę później niedogodności wynagradzają widoki.
Prognozy pogody pokazywały, że jeśli minę Podhale przed godziną 16, mam szansę to zrobić na sucho. Staram się więc trzymać dość mocne tempo, nawet jeśli miałoby to być kosztem drugiej części dystansu.Zawsze lepiej jechać na sucho. Jeden z kolegów, z którym jechałem przez chwilę stwierdza nawet, że jadę wyjątkowo szybko, jak na czasu uzyskany w MRDP Góry. To wprawia mnie nieco w zdumienie, bo jak tu porównywać pięćsetkę, którą przejeżdża się bez sekundy snu, z wyścigiem, w którym nawet najlepsi potrzebują ponad dwie doby na pokonanie? Dla mnie to zupełnie inna bajka, ale nie o tym teraz będzie. Kiedy zaczynamy podjazd pod Przysłop, kolega zostaje gdzieś z tyłu, a ja nawet wyprzedzam parę zawodników. Podobnie wygląda to, kiedy wspinam się na Krowiarki.
Niestety po osiągnięciu przełęczy pod Babia Górą już widzę, że na sucho Podhala nie przejadę. Nad Tatrami strasznie ciemno i widać, że mocno leje. Mimo wszystko nie przejmuje się tym specjalnie i delektuję długim zjazdem aż do samej Jabłonki. Tutaj zaczyna się fragment drogi, który wybitnie nie lubię rowerowo. Trasa nie jest zbyt szeroka, a samochody prują grubo ponad setkę. Byle do Czarnego Dunajca i będzie dobrze. Niestety na tym odcinku łapie mnie deszcz. Im bliżej rodzimej miejscowości Kamila Stocha, tym bardziej się rozkręca. Jestem cały przemoczony, a drogami płyną rzeki. Jednak już w Poroninie wita mnie słoneczko i szosa bez choćby jednej kałuży. Może uda się wyschnąć przed zmrokiem?
Kawałek dalej trafiam na podjazd, który mnie mocno intrygował: Gliczarów! Ale nie ten kultowy, choć znak na wstępie zapowiada, że tu też łatwo nie będzie. Te 20% to raczej trochę na wyrost, ale popracować trzeba. Przy okazji ponownie pojawia się opad, choć to już tylko drobny kapuśniaczek. Dalej było już tylko lepiej pod ty względem. Pozostał jeszcze Harnaś do podjechania i czas opuścić Podhale, już przy pięknej pogodzie i bez szans na deszcz.
Teraz dłuuugi zjazd i Pieniny, Zamek w Niedzicy, zapora wodna, jeszcze przed zmrokiem. Musze przyznać, że trasa została ułożona bardzo widowiskowo. Właściwie do zapadnięcia całkowitych ciemności nudy nie było. Kiedy zapadła noc, trasa w sporej części biegła oświetlonymi drogami. Może to przypadek, ale fajnie wyszło. Tempo też utrzymywałem jak sobie założyłem, wszystko szło idealnie. Aż za dobrze, więc od razu zastanawiałem się, co niespodziewanego mnie spotka? No i wywołałem "wilka z lasu"!
Kiedy zapaliłem przednią lampę, ta zaczęła mrugać. Widać było, że chyba jakiś problem ze stykiem w jej wnętrzu, na który nie mogłem nic zaradzić. Dosłownie w tym samym momencie "wtóruje" jej nawigacja, która akurat teraz postanowiła się zwiesić, co jej się nigdy dotychczas nie zdarzyło. Kilka minut walki z GPS i ten zaczyna działać normalnie. Gorzej z lampą... Pozostało od czasu do czasu stuknąć w obudowę i jakoś pierwsze kilometry po ćmoku poszły. Niestety po ok godzinie lampa całkowicie zastrajkowała i musiałem wyjąć rezerwową, zasilaną z powerbanku. Ten zaś wziąłem o niezbyt dużej pojemności i miałem wątpliwości, czy dotrzyma do rana. No bo po co mi powerbank na jedną noc? Do tego lampa musiała iść na najsłabszym trybie, co mocno mnie ograniczało na zjazdach.Kilka razy było blisko zjechania na szutrowe pobocze i pewnie na glebę. Podczas walki z lampą, w trakcie jazdy, wypadł mi jeszcze smartfon z sakwy, ale na to byłem, że tak powiem, gotowy. Po prostu parę dni wcześniej kupiłem "pancerniaka" i mogłem choć w tym przypadku powiedzieć złemu losowi: "a figa z makiem...!" ;-) Zostałem też dogoniony przez jednego z kolegów, z którym podróżowałem dłuższy czas. We dwoje raźniej!
Noc dość ciepła, ale nad ranem temperatura wyraźnie spadła. Zwłaszcza nad Wisłą, gdzie mgła dodatkowo potęgowała uczucie chłodu. Ale wtedy już świtało, do tego tutaj było więcej płaskich odcinków, które szybko połykałem. Skoro o połykaniu, to wspomnę, że wyczerpały mi się zapasy jedzenia i picia, a na bocznych drogach możliwości zaopatrzenia brak. Dopiero w Zatorze trafiam na stację benzynową, będąc mocno na rezerwie, gdzie jem ostatni posiłek i uzupełniam płyny. Pozostaje jeszcze szybko przeskoczyć przez Andrychów na Kocierz - ostatni treściwy podjazd - i już sunę w stronę Żywca, skąd szybko osiągam metę.
Myślałem, że ten ostatni odcinek będzie się strasznie ciągną, tymczasem nie! Finisch był dość szybki i bez umierania. Lampa, o którą się strasznie bałem, wytrzymała całą noc i już mogłem jej dać wolne. Trochę przedwcześnie skończyły mi się płyny, ale na ostatnich kilku kilometrach szkoda mi było się zatrzymywać. Jakoś przed godziną 10 rano wpadam na metę. Nawet nie czuję jakiegoś specjalnego zmęczenia. Dostaję jeszcze posiłek regeneracyjny od organizatorów, spędzam chwilę na dyskusjach i powoli wracam do domciu. Mój czas 25:28.