Połowa kwietnia za pasem, wiosna w pełnej krasie, maratonów czas. Rower stoi w rogu mocno zakurzony, wypadałoby sprawdzić chociaż, czy łożyska się nie zastały, a łańcucha nie pokrył drogocenny kolor. Tia...jak zwykle dużo sobie obiecywałem, zarzekałem się...wyszło jak wyszło.
Mateusz Nabiałczyk
Do Wrocławia przyjechałem już dzień wcześniej. Może nie na rekonensans trasy, lecz w bardziej towarzyskich celach, ale to już na starcie miało dać mi drobną przewagę - więcej snu, mniej zmęczenia podróżą...marzenia. Ze stolicy dolnego śląska wyjechałem o 9:15, żeby na spokojnie wszystko dograć. Skończyło się utknięciem w masakrycznym korku i dokładanie 20km spontanicznego objazdu do Miękini. Na miejscu melduję się o 10:40 i zaczynam rychtunek.
Toaleta, wzrokowy rekonesans i zabieramy się za składanie roweru. Jakież zdziwienie, które w błyskawicznym tempie przemienia się w poirytowanie i bezradność, nastaje w chwili zorientowania się, że zapodziała mi się gdzieś podkładka z gniazda tylnego mocowania koła w ramie. Start stoi pod znakiem zapytania, zaczyna się sroga nerwówka, na zegarku jakaś 10:55. Przetrzepanie bagażnika zwieńczone zostaje wewnętrzym UFFFF. Szybkie przebieranko, jeszcze pompowanie opon z zeszłorocznym korzuchem mlecznym i 11:12 melduję się w 3. sektorze.
Po chwili ruszamy, zupełnie bez emocji. Z jednej strony wściekam się ospałością tłumu, z drugiej nie mam sił, by wyprzedzać. Tegoroczny przebieg - wyrażony liczbą 70km - robi swoje, niemniej nastawienie na dystans MINI wymaga podkręconej śruby już od samego początku.
Trasa nudna jak flaki z olejem. Płasko, zupełnie nietechnicznie, ale jak na przetarcie może nawet to i dobry pomysł. Wiatr wiejący w twarz sprawia, że aż się prosi, by siadać kolejnym zawodnikom na kole. I w tym momencie wyłapuję pierwszą zasadniczą różnicę między 3. a 1. sektorem - niepewność ruchów poprzedzającego mnie bikera najczęściej zmuszała wręcz do jazdy na własną...nogę.
Po paru kilometrach wyraźnie nie wyrabiam oddechowo. Nogi okej, wręcz z zapasem. Powoli przesuwam się do przodu, ale bez specjalnego podpalania, bo przecież z pustego to i Nabiałczyk nie najedzie. Tętno pod kontrolą, ciągle lekko ponad 170 ud/min, kadencja w okolicach 90 - podręcznikowo. Tylko jakoś tak kwadratowo pedałuję, a każda byle nierówność skutkuje wytracaniem prędkości. Wręcz zdumiewające, jak wielką różnicę robi brak objeżdżenia w takich kwestiach. Co jakiś czas wszechobecną nudę przerywa krótki podjazd czy zjazd. Na charakterystycznym podjeździe poprzedzonym ciasnawym zakrętem w prawo o 90* niemal wszyscy schodzą z rowerów bez walki, mnie dane jest jechać za, wydającym dźwięki rodzącej mamy, ścigantem. Szczęśliwie manewr zwieńczony został przeraźliwym okrzykiem. Mijamy, jedziemy dalej.
Równie łatwo rozpoznawalnym elementem trasy był dość stromy, równy zjazd, poprzedzony dłuższym uphillem. Pod górkę wszyscy miarowo, naprawdę klasa, ale będąc na szczycie lekko się przerażam - WSZYSCY sprowadzają. Próbuję zjeżdżać, ale po 5 metrach muszę odpuścić. Sprowadzanie okazuje się dużo bardziej problematyczne i niebezpieczne, aniżeli pokonanie tego w siodle. Serio boję się, że zaraz będzie gleba. Dużo osób schodzi w wyraźnie wyższym tempie, mnie przyblokowuje jeszcze pewna uroczna dama. Generalnie tracę niemal 10 pozycji.
Znowu płasko, piaszczyście, momentami trafiają się nawet koleinowe hopki. Tutaj zyskuję najwięcej. Przed rozjazdem Mini-Mega/Giga jest mi trochę wstyd, ale cóż począć. Jadymy. Zaczyna się jazda solo, dochodzę jeszcze paru, ale boli. Tuż przed samym końcem mijam kolegę, w ubiorze któregoś coś mi nie pasuje...z prawiej strony kasu coś mu wystaje, może ma przytroczone jakieś akcesorium...nie, to ćwiartka kasku, która odspoiła się od całości na skutek gleby. Krótka pogawędka i meta.
Powietrze łapię niczym przedświąteczny karp, ale satysfakcji nie sposób opisać. Tak, to uwielbiam! 115/849 dupy zdecydowanie nie urywa, choć spodziewałem się jeszcze gorszego rezultatu. Organizacja jak niemal zawsze na 5, klimat wart wyczekiwania całą zimę.
Jakieś uwagi ogólne? Nie chcę, aby zabrzmiało to cfaniacko czy pseudoekspercko, ale są to zawody MTB i jeśli ludzie ocierający się o 1. sektor potrafią tylko pedałować po szosie, to może warto odpuścić kolejną sesję interwałów na rzecz spontanicznej zabawy w lesie?
Fotografie autorstwa Pani Eli Cirockiej, dziękuję :-)