O cyklu „Legia MTB maraton” słyszałem sporo. Słyszałem, że są to przyjemne i kameralne imprezy natomiast sportowo i organizacyjnie lekko odstają od Poland Bike czy Mazovii. Postanowiłem to zweryfikować, startując pierwszy raz w cyklu Legia MTB.
Piotr Wrotek
31 maja organizatorzy zawitali do Magdalenki pod Warszawą. Pogoda, przez cały tydzień poprzedzający start była, delikatnie mówiąc, średnia. Natomiast w sobotę szczęśliwie dla mnie i organizatorów świeciło słoneczko od samego rana i zapowiadał się piękny dzień.
Od kilku ładnych dni testowałem rower Cannondale Scalpel i ten maraton miał być jednym z etapów tych testów. Nie uprzedzając nieopublikowanych jeszcze wniosków, rower dawał na tyle dużą satysfakcję z jazdy, że łapałem każdą szansę, aby tym nim pojeździć. Jako że pogoda dopisywała i z domu do miejsca startu miałem ok. 17 km, zdecydowałem się dojechać na miejsce o własnych siłach, aby jeszcze więcej delektować się ostrą armatą.
Na miejscu byłem ok. 90 minut przed startem. Miasteczko udało mi się znaleźć bez problemu. Kilka namiotów, balonów, wóz strażacki jednoznacznie wskazały miejsce, z którego miałem tego dnia startować. Informacje na temat trasy, lokalizacji imprezy opublikowane zostały na oficjalnej stronie cyklu z kilkudniowych wyprzedzeniem. Na dzień dobry same pozytywy. Udało mi się zarejestrować bez czekania w kolejkach przy asyście uśmiechniętych i życzliwie nastawionych organizatorów maratonu. Dodatkowym, miłym zaskoczeniem był medal pamiątkowy, który wygląda naprawdę ładnie i z przyjemnością zawieszę go w domu w honorowym miejscu.
Ściganie miało odbyć na ok. trzynastokilometrowej pętli, która w ostatniej chwili została nieco skrócona. Ja zdecydowałem się pokonać dystans Mega liczący ok. 39 km (3 okrążenia po trzynastokilometrowej pętli). Endomondo na telefonie wskazało, że pokonałem 36 km. Do wyścigu na moim dystansie przystąpiło 48 osób, co w porównaniu z innymi maratonami na Mazowszu jest liczbą bardzo małą. Ma to jednak swoje bardzo duże zalety.
Start odbył się bez podziału na sektory. Kilku zawodników startujących w Magdalence głównie po to, by rozgrzać się przez Poland Bike w Płocku, narzuciło ostre tempo od samego początku. Na swój sposób byłem mocno zaskoczony takim obrotem sytuacji od samego startu. Jak już wspomniałem niska liczba zawodników ma swoje zalety. Dzięki temu nie było przepychania się, tłoku i od samego początku jechało się luźno i przyjemnie. Szerokie leśne dukty pozwalały na wyprzedzanie, którego tego dnia nie było zbyt wiele.
Sama trasa bardzo przyjemna. W znacznej części została poprowadzona szerokimi leśnymi przecinkami, których urozmaiceniem były piaski, kałuże i lekkie błoto. Nie zabrakło też wąskich ścieżek okraszonych hopkami i przyjemnymi zakrętami pomiędzy drzewami. Na deser przygotowane były dwa odcinki składające się z lekko zdradliwych podjazdów i sympatycznych lekkich zjazdów po korzeniach. Całość trasy bardzo mi się podobała. Osobieście uważam też, że bardzo fajnym sposobem jej wyznaczenia jest wybranie krótkiego, ale ciekawego odcinka i zrobienie kilku jegop powtórzeń na tej samej trasie.
To tyle na temat organizacji. A gdzie w tym wszystkim Ja?
Chmmm...Moja jazda na tym maratonie na kolana nie powalała. Od samego początku jechało mi się źle. Tak jakby brakowało jednak pary w nogach. Liczyłem na naprawdę znacznie lepszą "stylówę" tym bardziej, że maszyna, którą jechałem ten maraton zobowiązywała do lepszego wyniku. Pierwsze okrążenie nie było tragiczne, natomiast od drugiego zaczęły się jakieś dziwne bóle rąk, krzyża, stawów, mięśni. Trzecie kółko było rozpaczliwą próbą utrzymania tempa i walką z samym sobą. Jako usprawiedliwienie mogą napisać, że wieczorem wyskoczyła mi spora temperatura, ból gardła i widocznie już wcześniej dawała o sobie znać jakaś infekcja, która poniewierała mną przez cały jeszcze tydzień i koniec końców dziś skończyło się na antybiotyku.
Do mety dojechałem w połowie stawki. Posiłek regeneracyjny stanowiła solidna porcja makaronu z sosem i kurczakiem. Puste brzuszysko można było dodatkowo napełnić bananem i bardzo smacznymi ciastami. Pod względem zaopatrzenia i cateringu było bardzo dobrze.
Reasumując maraton bardzo dobrze przygotowany wbrew obiegowym opiniom krażącym na temat tego cyklu. Jak napisałem wyżej, trasa ciekawie poprowadzona i przyzwoicie oznaczona. Przyjemna atmosfera i kameralność tej imprezy kuszą bardzo na przyszłość i już wiem, że na pewno od czasu do czasu pojawię się jeszcze na starcie Legia MBT Maraton.
Gdzie zatem szukać tych słabości organizacyjnych? Trasa ok. Rejestracja bezproblemowa. Jedzenie ok. Jedyne co może rzucać się w oczy to brak numerów startowych z chipami i mat, pozwalających na elektroniczny pomiar czasu. Ale … to takie czepianie się na siłę, ponieważ z takim obłożeniem organizatorzy radzą sobie bez problemu i widocznie wychodzą z założenia, że dla kilkudziesięciu osób taki system nie jest im potrzebny. No i pewnie racja … gdyby na poszczególnych wyścigach zaczynało pojawiać się kilkaset osób to w taki system trzeba będzie zainwestować.
O moich wrażeniach z własnej jazdy już wiecie - słabo. Usprawiedliwia mnie jedynie wieczorne choróbsko. Całą sytuację ratował natomiast Scalpel, z którego byłem bardzo zadowolony, ale o tym przeczytacie więcej niebawem. Do zobaczenia na trasie!
(Foto: Legia MTB Maraton, Facebook.pl)