Maraton Rowerowy Dookoła Polski (w skrócie MRDP) to najdłuższy i najtrudniejszy w Polsce ultramaraton rowerowy. Również jeden z najtrudniejszych na świecie! Strat i meta na Rozewiu, a trasa to pętla poprowadzona możliwie blisko granic Polski. Całość liczy 3130 km, którą trzeba pokonać w limicie czasu 10 dni (10 dób). Dotychczas w pięciu edycjach MRDP ukończyło zaledwie 66 osób, z czego tylko 52 w limicie czasu. Czy to możliwe, żeby średnio wytrenowany kolarz taki jak ja, mógł podołać tak morderczemu wyzwaniu?
Maciej Paterak
Co oznacza tytułowe 4xMRDP? Otóż zanim przyjdzie mi się zmierzyć z całą pętlą, najpierw będę mógł przejechać ją w odcinkach. Szef całego przedsięwzięcia - Daniel Śmieja - postanowił zorganizować cały cykl maratonów, które będą się odbywać przez kolejne 4 lata. Najpierw 3 odcinki po nieco ponad 1100 km - Zachód, Góry, Wschód - i na końcu, w 2021 roku, całe 3130 km. Pierwszy maraton MRDP Zachód odbył się w terminie 24 - 28 września (poniedziałek - piątek) i liczył dokładnie 1122 km. Strat na Rozewiu spod latarni morskiej, meta w Złotym Stoku przy Kopalni Złota. Pierwsze ponad 300 km wiodło wzdłuż wybrzeża, następne ponad 400 km przy zachodniej granicy Polski i na końcu ok 300 km po górach. Łączne przewyższenie wynosiło blisko 9000 m! A więc od razu z grubej rury - jak to mówią.
Na Rozewie dotarłem w sobotę i od razu mocny szok termiczny. Niezwykle długie lato postanowiło zakończyć się dokładnie w nocy z piątku na sobotę. Wybrzeże przywitało mnie deszczem i mroźnym powietrzem. Mimo iż ubrałem się ciepło, nie bardzo potrafiłem przystosować do warunków atmosferycznych. Na szczęście aż do Władysławowa mogłem dojechać pociągiem, a kiedy wysiadłem, chmury na chwilę odeszły. Wystarczyło to aby komfortowo dotrzeć do bazy zawodów i jeszcze odwiedzenia latarni morskiej, do której mam sentyment. Chwile po zameldowaniu w pensjonacie, pogoda ponownie się zepsuła. Silny wiatr i mocny opad deszczu niepokoiły...
Następny dzień - niedziela - nie różnił się od poprzedniego: na przemian padało i wychodziło słońce. Do tego przenikliwie zimny wiatr. Nie pozostało nic innego jak założyć grube odzienie i się aklimatyzować. Tego dnia wieczorem jeszcze dostaliśmy numerki startowe oraz wskazówki dotyczące szczegółów maratonu. Przy okazji mogłem poznać część zawodników i podejrzeć co bardziej doświadczonych, jak sobie radzą z pakowaniem, żywieniem, jakie przełożenia przerzutek stosują, elementy wyposażenia - długo by można wymieniać. Ale nie tylko ja robiłem zwiad, również inni przyglądali się moim patentom, choć jestem jeszcze początkującym ultrasem... ;)
Poniedziałek 24 września, dzień startu. Nareszcie! Bardzo nie lubię tego oczekiwania, zawsze jest jakiś stres, ciągłe rozmyślanie czy wszystko spakowałem jak należy, czy czegoś nie zapomniałem, żeby gdzieś się nie spóźnić, czy czegoś nie zapomnieć. Ech, tysiące myśli wypełniło głowę, również o taktyce jazdy, czy sobie z tym poradzę, czy nie porwałem się z motyką na słońce? Tak do ostatnich chwil przed startem. Co prawda przejechałem już 3 ultramaratony, w tym 2 o długości ponad 1000 km, ale zawsze pozostaje niepewność. Tym bardziej, że tu dochodziła dodatkowa trudność - długie i do tego zimne noce. Wyzwanie termiczne, ale i też ze zgromadzeniem odpowiedniej ilości energii do lampy, nawigacji itp.
Tuż przed godziną 12 wszyscy zgromadziliśmy się przed latarnią morską i od razu czuje magię tego miejsca. Pamiętam jak w 2017 roku pilnie śledziłem MRDP, kiedy to zawodnicy jechali całą pętlę. Teraz mamy do pokonania jedynie odcinek zachodni, ale już czuję tą atmosferę. Pozostaje jeszcze zrobić pamiątkowe zdjęcie i wszyscy razem ruszamy w stronę Karwi, gdzie odbędzie się start ostry. Od tego momentu każdy musi radzić sobie sam. Jedni bez wahania narzucają mocne tempo, inni powoli nabierają prędkości. Ja od samego początku realizuję własna taktykę, czyli jechać sprawnie, ale możliwe oszczędzać siły na odcinek górski. Tylko czy tak się da? Mimo przyzwoitego tempa, mam wrażenie, że wyprzedzają mnie wszyscy. Może i dobrze, mogę jechać na końcu. Przynajmniej już bez żadnej presji...
Początek niby płaski, ale są tu krótkie i całkiem treściwe podjazdy! Kto by pomyślał, że nad morzem mamy takie górki. Do tego po ujechaniu jakiś 30 km łapie nas burza z gradem, czyli od razu pełen wachlarz atrakcji. Oczywiście musiałem być w miejscu, gdzie nie za bardzo dało się schować. Zwyczajnie mnie zlało i już na wstępie jechałem cały mokry. Nawet nie założyłem ochraniaczy na buty, w których miałem wystartować. Zapłaciłem za swoją ignorancję. Opad szybko minął i od tego momentu jedyną przeszkodą był silny, zazwyczaj boczny wiatr. Tempo jazdy specjalnie na tym nie cierpiało, ale trzeba było być czujnym, zwłaszcza wyjeżdżając z lasu. Lemondka na tym etapie była rzadko używana.
Część naszego wybrzeża miałem okazję przejechać wcześniej na rowerze, a dokładnie okolice Łeby, Rowów i Ustki. Zdobyłem też Fatem Rowokół - najwyższy szczyt w tamtych okolicach. Przyjemnie było znowu przemierzać te tereny! Tam też postanowiłem zjeść dobry obiadek. Tylko wszędzie już pusto, sporo knajpek zamkniętych, jak to po sezonie. Ale w takim mieście jak Ustka zawsze coś jest otwarte. Kawałek jazdy w bok trasy i jest! Przyjemna Pizzeria, w której mają dość bogate menu. Ekspresowa konsumpcja i w drogę! Chwilowa ucieczka we wspomnienia, oraz dobry obiadek szybko się skończyły i ruszyłem dalej.
Końcówka września oznacza długą noc. Resztę nadmorskich terenów musiałem pokonywać po ćmoku, choć chciałoby się je poznać lepiej. Zwłaszcza znane kurorty, jak np. Międzyzdroje. Niestety, tam byłem w środku nocy i jedyne co mogłem to skonsumować 2 Hot Dogi na stacji benzynowej oraz zaliczyć Punkt Kontrolny. Najważniejsze, że mnie sen nie atakuje. Pewnie sprawka orzeźwiającego wiatru. Kiedy wychodzę rozgrzany na zewnątrz, doznaje niezłego szoku termicznego! "Ojej, ale zimno! Łeb odpada!" Jakie to szczęście, że asekuracyjnie na ten maraton zabrałem kurtkę, którą normalnie stosuję przy mrozach rzędu -10 st. Zdecydowanie pomaga przetrwać takie chwile. Ale po rozgrzewce szybko muszę ją ściągnąć, tak grzeje!
Niedługo po opuszczeniu Międzyzdrojów, wpadam na znajomą mi już drogę z maratonu Bałtyk - Bieszczady Tour. Jaki ten świat mały! Niedawno już tu jechałem. Jakiś czas cisnę tym samy odcinkiem, żeby ostatecznie odbić w stronę Szczecina. Jadąc w dół mapy, spodziewałem się wreszcie wiatru w plecy, ale ten najpierw osłabł, a następnie zmienił kierunek na zachodni. Szczęście mnie nie opuszcza. ;) Cieszy za to powoli "wstający" drugi dzień. Głodny zaczynam szukać sklepu, żeby kupić coś na śniadanie. Chyba wybrałem zły moment, bo wszystkie mijane dawno zamknięte! Ani jednego małego miejscowego sklepiku! Dopiero po dotarciu do granic Szczecina, mogę wreszcie pojeść. Była nawet ławeczka i stolik - pełen wypas dla ultrasów! No i jakie piękne wzniesienie na horyzoncie - pewnie będzie częścią trasy... ;)
Przejazd przez Szczecin był raczej mało przyjemny. Spory ruch i brak jakichkolwiek ścieżek rowerowych. Trochę to zaskakuje, takie duże miasto? Pozostaje zagryźć zęby, przepuścić przez głowę kilka niecenzuralnych wiązanek i pokonać ten odcinek trasy możliwie bezpiecznie. Trochę się to ciągnie, ale kiedy wyjeżdżam już daleko za miasto, wreszcie mam całkiem przyjemną drogę nad samą Odrą. Rzeka dość często jest widoczna z trasy. Pogoda też wyraźnie lepsza, z lekkim wiaterkiem nie przeszkadzającym w jeździe i dużą dawką słońca. Przy okazji trafiam na bardzo dobrą restaurację z wyśmienitym jedzeniem. Mam chwile czasu na zorientowanie się w sytuacji, a ta mnie zaskakuje! Obecnie jestem na piątej pozycji! No no, chyba mocno pocisnąłem przez wybrzeże i okolice Szczecina. Choć przez pierwszą dobę zrobiłem mniej więcej "tylko" 470 km. To nie jest rewelacyjny wynik, choć przy panujących tu warunkach atmosferycznych, raczej też nie kiepski, skoro dużo lepsi zostali za mną.
Najgorsze nadeszło tuż po posiłku. Byłem pewien, że pojedzony nabiorę sił, a wypoczęte nogi znowu mnie poniosą. Ależ rozczarowanie! Owszem, pojadłem, tylko skąd nagle taki straszny ból w moich dolnych kończynach?! Mam problem ruszyć, a co tu mówić o normalnym kontynuowaniu jazdy! Próbuję je rozruszać, rozgrzać, ale bolą chyba wszystkie mięśnie jakie tam mam i każdy ruch przychodzi z trudem! Co robić, co robić??? Czyżby to koniec wyścigu? Nie! Tak szybko się nie poddam! Dopóki jakoś się kulam, dopóty nie rezygnuję. Robię postój, rozrabiam energetyk, który dostaliśmy w pakiecie i pochłaniam jego większość. Do tego jeszcze jakaś puszeczka 0,2 l innego specyfiku, niby z magnezem. Ruszam ponownie z trudem, ale powoli nabieram prędkości i wracam do właściwego mi tempa jazdy. Kryzys wydaje się zażegnany.
Swoją drogą - jak się zmotywować, kiedy przez głowę przelatują myśli o wycofaniu, bądź mamy wątpliwości co do sensu naszego udziału w maratonie? Bardzo łatwo! Wystarczy pomyśleć gdzie teraz wolelibyśmy być? Tam gdzie zawsze o tej poprze, czyli w pracy, czy tu gdzie teraz? Humor i rogalik na twarzy szybko powracają... ;) Uwaga! Tego pytania lepiej nie zadawać sobie wieczorem, a tym bardziej w nocy! :)))
Przed wyścigiem słyszałem o bardzo złej jakości dróg przy zachodniej granicy - jak to wyglądało w rzeczywistości? Wybrzeże, a później drogi przygraniczne niczym szczególnie złym mnie nie zaskoczyły. Owszem, kilka odcinków połatanych, ale bez żadnej tragedii. Przynajmniej do wieczora nie napotkałem niczego strasznego, a dojechałem wówczas do Punktu Kontrolnego w Cybince. Tutaj też zrobiłem kolejny postój na ciepłą herbatkę i mały popas. Trafiłem w ten sposób na stację benzynową, gdzie od razu dostałem namiary na nocleg w owej miejscowości. Patrzę na zegarek i mam niezły zgryz. Planowałem dotrzeć co najmniej do Krosna Odrzańskiego i tam spać, ale mogę mieć problem ze znalezieniem noclegu późnym wieczorem. Tutaj dostałem "gotowca" - jeden telefon i najprawdopodobniej śpię. Wybieram bezpieczna opcję, tym bardziej, że po wyjściu na zewnątrz nieźle mnie otrzepało! "Brrr! Zimno!" Jak się później okaże, decyzja była słuszna. Trzech nocy nie obskoczyłbym bez snu, a ta okazała się być najzimniejsza. W dodatku była to dla mnie noc "środkowa" spośród trzech, które musiałem jechać.
Zmarznięty szybko znajduję pensjonat, gdzie właściciel już na mnie czekał. Jeden z naszych nawet tu jest, ale śpi, więc muszę wejść z rowerem po stromych schodach na drugie piętro. Tyle przejechałem, to i wejście nie było problemem. Rozczarowanie będzie później, pod prysznicem. Albo mam wrzątek, albo zimno. Nic pośredniego nie da się za bardzo ustawić. Kurcze, jeden jedyny nocleg pod dachem i taki niefart! Do tego w pokoju jest zwyczajnie zimno! Jedyna zaleta, że mam dużo miejsca i możliwości doładowania akumulatorów - bardzo ważna rzecz! Ale kiedy na zewnątrz były gdzieniegdzie przymrozki, a w górach spadł nawet śnieg, ja sobie trochę pospałem i wygrzałem pod kołderką. :)
Wszystko co dobre szybko się kończy i czas wracać na trasę. Powoli wstaje słońce, ale temperatury nie rozpieszczają, rozgrzanie nóg też swoje musiało potrwać. Ważne aby nie złapać jakiejś niepotrzebnej kontuzji. Trzeba było też zjeść jakieś treściwe śniadanko - jak na zawołanie znalazłem Hotel z restauracją. Duża jajecznica na bekonie oraz spora ilość warzyw mocno podniosła moje morale. W tamtym rejonie były też niezłe górki! Jakiż ten nasz kraj pofałdowany. ;) Dopiero za Krosnem Odrzańskim zaczęły się długie płaskie odcinki dróg, choć ich jakość wyraźnie spadła. Za to spora część prowadziła pięknymi lasami - aż ciągnęło na grzyby! Pusto, cisza i ten zapach! Krótkie odcinki kiepskiego bruku (kilka odcinków po kilkaset metrów), który ni jak nie nadaje się na rower szosowy, nie zepsuło moich pozytywnych doznań. Choć byli tacy, co tu mocno narzekali. Największą wadą tych fragmentów było spowolnienie - dwie doby jazdy za mną, a do gór jeszcze daleko. Trudno tu też było znaleźć działającą restaurację.
Przełomowym miejscem był Zgorzelec. Miasto, które kojarzyło mi się wyłącznie z przejściem granicznym, teraz mogłem zobaczyć w całej okazałości - piękne! Chciałbym tu zostać choć godzinkę i objeździć na rowerze. Ale czas pogania, może będzie jeszcze okazja. Powoli też zapada zmrok, kiedy ja wreszcie zaczynam wspinaczkę w stronę Świeradowa Zdroju, rozpoczynając w ten sposób odcinek górski. Wyraźnie lżej na sercu wiedząc, że mam 40 godzin na pokonanie 300 km. Czyli nawet średnia na poziomie 8 km/h wystarczy aby zmieścić się w limicie czasu - takie tam robiłem obliczenia, trochę z nudów, trochę aby poznać swoje położenie. ;)
Początkowo jadę góra - dół, żeby w końcu zacząć prawdziwą wspinaczkę. Tuż przed Świeradowem robię jeszcze zakupy, nim wszystko zamkną i ruszam na końcowy odcinek. Tabliczka kierująca na centrum sugerowała, że pewnie już po płaskim na jakiś deptak, czy coś takiego, ale nie! Teraz właśnie zaczął się prawdziwy podjazd! Ale harpagan! Zrzucam przełożenia maksymalnie i nadal mam problem z jazdą! Jak nic tu będzie w okolicach 20%! Ostatnie metry zsiadam z roweru, bo idąc pieszo mam takie same tempo, a przynajmniej tyłek odpocznie. Nogi też są wdzięczne, już mocno bolały. W końcu docieram do szczytu, choć spodziewałem się centrum miasteczka, to tu nic takiego nie ma. To było dalej, po zjeździe. Nieco zdołowany zjeżdżam na stację benzynową, gdzie spotykam jednego z kolegów. Mówię mu, że jak tak wygląda każda górka, to nie wiem jak dotrę na metę. Ale ten mnie szybko pociesza: "to jedyny taki i dalej będzie już zdecydowanie łatwiej. Przynajmniej nachylenie nie będzie takie duże". Uff, odetchnąłem... ;)
Dwie kawy, dwa Hot Dogi i w drogę! Zaczyna się ponowna wspinaczka, ale nachylenie zupełnie bardziej strawne, do tego asfalt bardzo dobrej jakości. Noc dość jasna i do tego zdecydowanie cieplejsza od poprzedniej. Samochodów zero absolutne! Cisza, lekki wiaterek, szum drzew - super klimat. Sen też nie atakuje. Ale przy tym wszystkim to trzeba mieć pecha - pierwszy raz dojechałem do zakrętu śmierci i nic nie zobaczyłem oprócz światełek w dole. Może dobrze, jeszcze bym się przestraszył. ;) Tak kontynuowałem jazdę do Szklarskiej Poręby. Tutaj znów mogę powiedzieć:"jaki ten świat mały!" Byłem tu na czterodniówce Bike Adventure i teraz właśnie zjeżdżałem drogą, którą wracałem z mety pierwszego etapu do kwatery. Przez to przestałem śledzić nawigację i nieomal przestrzeliłem ważny skręt! Ale czujność gdzieś tam zachowałem i szybko naprawiłem błąd...
Następny przystanek Karpacz, przynajmniej tak mi się wydawało. Tutaj znowu jadę drogami, które bardzo dobrze znam. Mogę trochę wypocząć, bo tu dłuższy płaski kawałek. Dojeżdżam do znajomego ronda, a nawigacja wskazuję dalszą jazdę na wprost. "Jak to? Karpacz omijamy? Takie treściwe podjazdy? Nie wierzę" - pomyślałem, ale bez tęsknoty w tym przypadku. ;) Najwidoczniej taki przebieg trasy nie miał większego sensu z punktu widzenia idei całego maratonu. Gór i tak na pewno nie braknie, o czym wkrótce się przekonam. Gdzieś ok 3 w nocy kolejna wizyta na stacji benzynowej i ponownie spotykam kolegę, z którym często się mijamy. Jedzonko, kawka, chwila dyskusji i ja cisnę dalej, a kompan postanawia uciąć sobie "kocią drzemkę". Kolejny znany mi odcinek drogi i ponowna dłuuuga wspinaczka, a dalej przyjemny zjazd do Lubawki, choć miejscami asfalt marnej jakości. Tam zlokalizowany był kolejny 14 PK.
Tutaj wspomnę jeszcze o samych Punktach Kontrolnych. Kto czytał relację z Bałtyk-Bieszczady Tour, pewnie od razu myśli, że jest to jakieś pomieszczenie, gdzie podbijamy karty. Nic w tym rodzaju. Punkty są wirtualne i na każdym z nich wysyłamy jedynie SMS-a potwierdzającego ich zaliczenie. Oprócz tego wysyłamy też informację o każdym dłuższym postoju, aby obserwujący nas przypadkiem się nie martwili. Zwłaszcza kiedy zjeżdżamy z trasy maratonu.
Tuż przy PK14 spotyka mnie miła niespodzianka i nawet dostaje ofertę pomocy od jednego z kibiców. Nie ma takiej potrzeby, ale miło, że ktoś się imprezą interesuje. Czas leci, więc ruszam atakować kolejne górki, których na trasie nie brakuje. Ale wcześniej musiałem stanąć na krótką drzemkę - ok. pół godziny w wyjątkowym miejscu. Coś w rodzaju drewnianej altanki, bardzo wygodnej! To pomogło, sen odpuścił w sam raz, bo teraz non stop jadę góra - dół, ale o dziwo mocy nie brakuje! Idzie to sprawniej niż zakładałem, co dodatkowo poprawia mi humor. No, może jedno miejsce mnie lekko wybiło z rytmu - gdzieś kawałek przed Radkowem podjazd o nachyleniu 18%! Mimo iż nie był zbyt długi, odebrał mi nie małą porcję energii. Tymczasem zbliżałem się do Gór Stołowych, gdzie czekało mnie kolejne 10 km pod górkę. Ale na sam widok Szczelińca Wielkiego ponownie miałem rogalik na twarzy. Następne dobrze znane mi miejsce i powrót do wspomnień. Trochę mnie zmęczyło, jednak widok szczytu wszystko wynagrodził. Pozostało zjechać do Kudowy Zdroju, gdzie znałem kilka dobrych knajpek - czas na obiadek.Tam też "podbiłem" kolejny PK.
Nakarmiony i napojony ruszam dalej. Strasznie tu ciepło! Jestem ubrany niemal jak na zimę, a tutaj chyba 20 na plusie i pełne słońce! Muszę zrzucić grube odzienie, przepakować, bo inaczej bym się roztopił. Zapomniałem tylko o jednym: uzupełnić płyny w bidonie i kieszonkach. Karygodny błąd! Tuż za granicą Kudowy zaczyna się ostry podjazd, do tego bardzo ruchliwa drogą, z dużą ilością nisko przelatujących Tir-ów. Praktycznie nie ma tu pobocza, co daje nie mały dreszczyk emocji. Kierowcy ciężarówek niechętnie hamują na stromym wzniesieniu. Ciasno tu! Zestresowany, ale jakoś to obskoczyłem i dalej już boczną drogą do Zieleńca. Niestety trochę płynów wypociłem na podjeździe, a w bidonie susza! Oczywiście sklepów w takim momencie też brak, muszę zebrać się w sobie i jakoś dociągnąć na rezerwie do szczytu przełęczy. Zatankować mogłem dopiero w samym Zieleńcu i od razu chyba ze 3 litry. Przy okazji znowu trochę wspomnień - byłem tu rok wcześniej na nartach. Fajne miejsce.
Czas leci, więc Pit Stop szybko zakończony. Jeszcze mała wspinaczka i zaczyna się cudowny odcinek, który zapamiętałem jako "przeleżany na lemondce". Cały czas w dół, trochę po prostym i lekkie przerywniki w postaci małych podjazdów branych z rozpędu. Przy okazji piękne widoki. Sporo tu wypocząłem, choć tempo utrzymywałem bardzo dobre. Jechałem cały czas przy granicy i słyszałem nawet samochody jadące po czeskiej stronie, tuż za rzeczką i małym laskiem. Jednak sielanka ma swój koniec i zaczynam kolejny kilkukilometrowy podjazd. Całkiem treściwy, ale po nowiutkim asfalcie. Dla ułatwienia katuszy, jakaś dobra dusza opisała na drodze ile mi jeszcze zostało do szczytu. Przyznam, że lubię wiedzieć/znać konfiguracje górki. Jakoś łatwiej pokonać takie wzniesienie. Był podjazd, jest zjazd i to dość stromy! Chwilami robi mi się ciepło, kiedy przy sporej prędkości najeżdżam na zakręcie na jakieś luźne kamyczki. "Wolniej, wolniej, bo jeszcze pogrzebiesz wynik" - pomyślałem. Ale hamulce szczękowe jedynie zwalniają rower. Chcesz hamować, załóż tarczę! ;) Po wielu szybkich zjazdach zastanawiałem się, jak wyglądają moje klocki? E tam, wolę nie myśleć... ;)
Tuż po zjeździe, wpadam na główną drogę w Międzylesiu, zaliczam kolejny PK i jadę dalej bardzo przyjemną drogą, niemal po płaskim terenie. Przez chwilę nawet pomyślałem, że pewnie to koniec wyrypy i szybko dotrę do mety. Nie nie, nic w tym rodzaju. Najlepsze dopiero było przede mną! Trasa skręciła w jakąś polną drogę, względnie płaską. Dalej rozpoczynam całkiem niewinnie wyglądający podjazd. Sądziłem nawet, że szybko osiągnę jego szczyt, ale droga wiła się między domami, zwiększając coraz bardziej swoje nachylenie. Podjazd nie miał końca, ani chwili momentu na odpoczynek, tj. kawałek wypłaszczenia. Ciemność zapadła szybko, a z lasu dobiegało głośne i budzące obawy ryczenie. "Niedźwiedź? Eee, chyba nie, może jakiś Jeleń?" Lekki niepokój wdarł się do głowy, ale nie przerywam wspinaczki. Górki końca nie widać. "Co za harpagan" - pomyślałem. Kiedy mijało mnie jakieś auto, uważnie wypatrywałem, czy może zobaczę koniec wzniesienia. Niestety, za każdym razem niczego optymistycznego nie dostrzegałem. Za to widziałem oświetlony maszt, wysoko nade mną... Ale w końcu jestem! Na reszcie! Lekki kryzys już mnie dopadł i nawet myślałem o małym postoju. Na szczęście dotrwałem. Pozostało się ubrać i ostro w dół po pięknym, nowym asfalcie. Tylko temperatura, a właściwie wilgotność powietrza, dawała popalić. Zimowa kurtka była bezradna...
Ostatni PK zaliczony, czas cisnąć do mety! Euforia powoduję znaczny wzrost tempa. Kryzys, który jeszcze przed chwilą nieomal mnie zatrzymał, poszedł w zapomnienie. Przejeżdżam jeszcze przez Lądek Zdrój, gdzie byłem dopingowany przez jednego jedynego kibica - szacunek - i rozpocząłem ostatnią wspinaczkę, pod wcześniej już mi znaną górkę. Przycisnąłem mocniej na pedały, bo oszczędzać się już nie ma po co i sprawnie osiągnąłem szczyt przełęczy. Niestety, trochę przesiliłem kolano i mnie rozbolało. "Ech, za ostro!" Ale pozostał już tylko zjazd do Złotego Stoku po dobrej jakości drodze. Tylko dwukrotnie pod rower wybiegły mi Sarny - tutaj trzeba było być uważnym! Jeden kolega zaliczył nawet mały kontakt. Zjazd dłużył się niemiłosiernie, ale w końcu zobaczyłem tablicę z napisem "Złoty Stok" i chwile później dojechałem do mety. Radość nieopisana! Ostatni ultra w tym roku ukończony i to w całkiem dobrym czasie: 82:20. Mogę powiedzieć, że plan wykonany w 100%, a nawet więcej, bo początkowo nie planowałem udziału w tej imprezie. Wszystkie 4 ultramaratony ukończone w limicie czasu i to zazwyczaj ze sporym zapasem. MRDP Zachód na 9 pozycji, czyli najlepszej z dotychczasowych startów, choć z drugiej strony frekwencja była niewielka.Najważniejsze, że pierwsza część medalu zdobyta!